Po dziesięciu latach przerwy Fasola wraca na kinowe ekrany w wersji wakacyjnej. Łagodniejszy i sympatyczniejszy od poprzedniego wcielenia tym razem wybiera się na plażę na południu Francji. Biletu oczywiście sobie nie kupił, w końcu jest potwornym sknerą, ale wygrał go na loterii parafialnej, podobnie jak kamerę wideo, którą będzie rejestrował obfitującą w niezwykłe wydarzenia podróż. Jaś Fasola jedzie zatem z Londynu do Cannes, co w dzisiejszych czasach jest bardzo proste - wystarczy wsiąść do pociągu Eurostar, przejechać przez tunel pod kanałem La Manche, w Paryżu przejechać taksówką z jednego dworca na drugi, wsiąść do TGV i z prędkością 320 km na godz. pomknąć na południe. Jednak Anglik nie byłby sobą, gdyby udało mu się zrealizować plan podróży. Zanim w towarzystwie dziesięciolatka Stepana poznanego w pociągu (jego ojciec jadący na festiwal filmowy w Cannes reżyser Emil Duchevsky z winy Jasia został na peronie) uda mu się dojechać na Riwierę, będzie miał na koncie takie środki lokomocji, jak: pociąg, autobus, rower, motorower, własne nogi i autostop. Po drodze zdąży całkowicie zdemolować kilka obiektów, w tym plan reklamy jogurtu, stworzyć nietypowe filmowe dzieło i nową gwiazdę filmową. Wszystko to Fasola zrobi z zaskakującym wdziękiem. Pamiętany z serialu jako bufon i egoista w "Wakacjach Jasia Fasoli" naprawdę daje się lubić. Jest zabawny, nigdy wulgarny, pełen sympatii do świata i ludzi. No, może nie całego świata i nie wszystkich ludzi, ale małego Stepana i początkującą aktorkę Sabine traktuje naprawdę ciepło. I choć część jego skeczy już widzieliśmy, skomponowane są tak, że nie sprawiają wrażenia recyklingu. A scena, w której Fasola w czarnym swetrze na głowie śpiewa arię "O mio babbino caro" z opery "Gianni Schicchi" Pucciniego niczym Maria Callas w okresie największej chwały, to chyba najzabawniejszy, a jednocześnie najbardziej wzruszający moment ilustrowany muzyką operową w historii kina. Poza tym Fasola śmieszy jak zawsze - a to jako prawdziwy parkurowiec wywołujący chaos na ulicach Paryża, a to jako niedoświadczony konsument owoców morza, któremu nawet zjadana przez niego langusta bije brawo, a to jako poszukiwacz biletu autobusowego przyczepionego do stopy kurczaka na kurzej fermie. Całość, o dziwo, jest lekka, a klimat nieco przypomina dawne europejskiej komedie w stylu "Wakacji pana Hulot". <

To tylko fragment artykułu. Aby czytać dalej, kup dostęp poniżej.

4 miliony tekstów od 1989 roku.
Zyskaj dostęp do archiwalnych treści "Gazety Wyborczej".
Znajdź historie, których szukasz.

Kup dostęp