Bo się przełączą
* Spontaniczność i umiejętność, jako nadrzędne wartości, służą de facto, co p. Szczygieł przyznaje w innym miejscu swojego tekstu "Bo się przełączą na Polsat", "wszechobecnej płytkości, głupocie i banałowi". P. Szczygieł uważa, iż nie osiągnął jeszcze poziomu talk-show Springera, nie pisze także o sobie samym jako manipulatorze stada gawiedzi, ale dalibóg przyjdzie i na to czas, gdyż rządy nad tym sprawuje tylko oglądalność i związany z tym przypływ gotówki do kieszeni producentów i armii współpracowników. Nie ma zatem znaczenia, iż przytacza opinie Ortegi y Gasseta, wymienia nazwiska Hemingwaya i Tofflera, ani iż w tym samym "Magazynie" znajduje się kontrowersyjny, lecz prowokująco mądry wywiad z prof. Zimbardo o słusznym nieposłuszeństwie wobec zła, konformizmu, głupoty. P. Szczygieł broni innych racji, jako ostateczny argument wytaczając słowa: "Jeśli na moje miejsce przyjdzie ktoś inny, to zrobi jeszcze głupszy program, ale weźmie moje pieniądze". Czy pomiędzy słowami inteligentny i cynik nie istnieje cień etyki?
* Po przeprowadzonej w pierwszej części artykułu trafnej analizie sytuacji na rynku mediów, w której obnażony zostaje cynizm ludzi nimi zarządzających, kolejne zdania mają najwyraźniej być wytłumaczeniem dla roli odgrywanej przez autora na szklanym ekranie. Pan Szczygieł stwierdza, że rola telewizji jest niezastąpiona, a jej nieoglądanie powoduje wyeliminowanie ze społeczeństwa, bo "innej rzeczywistości nie ma". Bez trudu można dowieść, że jest odwrotnie. To właśnie marnowanie czasu na oglądanie telewizjnej sieczki powoduje, iż człowiek przestaje realizować swoje społeczne funkcje. Otumaniony pozbawioną jakichkolwiek ambicji rozrywką, nie jest w stanie zdobyć się na żaden dodatkowy (np. realizację pozazawodowej działalności społecznej) wysiłek. Kolejna teza, którą z łatwością można odeprzeć, to stwierdzenie, że Ameryka, gdzie talk-show oglądane są od 50 lat, nic na tym nie traci, a nawet może poszczycić się "wspaniałymi uniwersytetami i wielkimi pisarzami". I owszem, może, ale jest to kraj olbrzymich kontrastów, w którym obok kilku procent społeczeństwa uznawanego za światową elitę, mamy kilkadziesiąt procent obywateli, dla których największym doznaniem jest mecz miejscowej drużyny koszykówki i obejrzenie kolejnego odcinka talk-show ze zwierzającą się ze swoich przeżyć byłą prostytutką. Społeczeństwo amerykańskie w poważnym już stopniu stało się posłusznym konsumentem i zarazem ofiarą produkcji telewizyjnych bossów.
Następne przykłady mają dowieść, że Polacy to społeczeństwo skrępowane i nieśmiałe, a telewizja spełnia ozdrowieńczą rolę, wyzwalając w nas głęboko ukryte pokłady spontaniczności. A może to właśnie resztki godności, kultury i zdrowia psychicznego nie pozwalają nam wciąż na pewne zachowania? Całkiem zrozumiała wydaje się być niechęć do kontaktu z agresywnym i liczącym na zdobycie materiału na kolejną sensację reporterem (bo tacy właśnie ludzie pracują w telewizji). Z trudem również udaje mi się znaleźć inny powód dla braku rozbawienia po płaskim (jak zawsze) dowcipie prowadzącego program, jak posiadanie poczucia smaku oraz godności osobistej, którą pan Szczygieł wydaje się wyraźnie lekceważyć.
Zupełnie rozbroiła mnie odpowiedź autora na pytanie, dlaczego wciąż prowadzi swój głupi program (jak spytała go pewna pani na ulicy). "Dlatego że jeśli ja go nie będę prowadził, to na moje miejsce przyjdzie ktoś, kto zrobi, żeby zdobyć więcej reklam, jeszcze głupszy program, ale weźmie moje pieniądze"! Stosując tego typu logikę, można wytłumaczyć każde, nawet najbardziej niegodziwe postępowanie: "Kierował pan gangiem, któremu udowodniono zabicie dwudziestu ludzi, czy ma pan coś na swoje usprawiedliwienie? - Wysoki Sądzie, jestem głęboko przekonany, że gdyby szefem był Krzywy Lolek, to ofiar byłoby dwa razy tyle".
* Mariusz Szczygieł jakby nie może się zdecydować na wybór między linią obrony cynika, któremu chodzi tylko o pieniądze ("na moje miejsce przyjdzie ktoś inny i weźmie moje pieniądze"), a udawaniem kogoś, kto ma do spełnienia ważną misję społeczną ("talk-show pokazał, że można swobodnie formułować myśli"). Jakiegoś wyboru dokonać w końcu musi, bo obie te linie obrony niezbyt dobrze do siebie pasują - ale to już jego problem. Przykro mi natomiast, że w tekst wdarła się nieścisłość dotycząca Jerry'ego Springera, prezentera talk-show, o którym Szczygieł pisze z wyraźną zazdrością. I słusznie, talk-show Springera dotyczy spraw niewyobrażalnie głupich ("mój chłopak rzucił mnie, bo jestem za gruba"), ale jego zachowanie i ironiczne komentarze nie zostawiają cienia wątpliwości, że oglądamy program robiony przez inteligentnego człowieka. Nie miałem nigdy takiego uczucia, słuchając opowieści Mariusza Szczygła o "helikopterze lądującym na dachu Polsatu". Szczygieł niestety niedokładnie przedstawia sylwetkę swego kolegi zza oceanu - istotnie, Springer ma dwa fakultety (prawo i politologię), ale nigdy nie był senatorem! W 1999 roku zapowiedział tylko, że rozważa możliwość kandydowania, ale na tym się skończyło. Ameryka - której Szczygieł dedykuje w swym tekście wielki hymn pochwalny - nie jest na szczęście krajem, w którym ludzie głosowaliby na kogoś zajmującego się prowadzeniem talk-show o transwestytach.
* W zasadzie zgadzam się z poglądami Mariusza Szczygła na temat talk-show. Rzeczywiście spełniają one rolę edukacyjną, nastawioną na rozwój komunikatywności i otwartości "ludzi zwyczajnych", czyli przeważającej części naszego zamkniętego w sobie i smutnego społeczeństwa. Uczą również, jak Pan pisze, obrony własnych poglądów i wyznawanych wartości.
Co do reality show, uważam, że jako jedyne z programów oferowanych przez telewizję pokazują ludzi takich, jakimi w istocie są. Średnio inteligentny widz przy odrobinie uwagi z łatwością wyłowi to, co udawane, z tego co prawdziwe w zachowaniu biorących udział w projekcie ochotników. Nie ma tam wyjąt-kowych tragedii, które przytrafiają się niewielu osobom, opowieści o błędach młodości, które każdy z nas mógłby opowiedzieć. Nie ma również prowadzącego, który głupimi pytaniami potrafi zepsuć nawet najlepszą i najszczerszą wypowiedź. Widzimy to, co NAPRAWDĘ się dzieje i jest w minimalnym stopniu reżyserowane. Reality show uczą gawiedź otwartości, współpracy, kompromisów i lekkiego sposobu bycia, czyli zwykłej naturalności.
Nie zgadzam się natomiast z Pańską opinią na temat stylu życia Amerykanów. Przeciętny (zwykły) Amerykanin podlega silnej presji społeczeństwa, najbardziej rozbudowanej na świecie nieoficjalnej indoktrynacji. Ma się zawsze uśmiechać - nawet gdy chce płakać, musi być otwarty - nawet gdy ma ochotę na chwilę samotności, musi być w pełni sił - nawet gdy jest wyczerpany, kochać ojczyznę, kiedy społeczeństwo ma go gdzieś, gdy stacza się na dno - itd. Istotnie, takie podejście napędza wzrost gospodarczy, przemysł rozrywkowy, zwielokrotnia liczbę bogaczy, geniuszy i odszczepieńców, ale nie pozwala im jednocześnie myśleć, że i bez spektakularnych sukcesów człowiek jest doskonały taki - jaki jest. W Europie Zachodniej żyje się spokojniej. "Biedniej", ale spokojniej. Niestety, każde moje zetknięcie ze "wspaniałą" amerykańską kulturą, pełną poprawności politycznej, blichtru i udawania (nie licząc kilku wyjątków) potwierdza to, co napisałem.
Tak, jak Pan pisze, amerykańska sieczka, którą serwują nam mass media, z Polsatem na czele, to znak czasu. Amerykanizacja. Proces nieodwracalny. Zgadzam się, tak musi być i nie ma odwrotu do XIX-wiecznej inteligencji. Nie przeszkadza mi to. Ale niech ta sieczka będzie nazywana sieczką, a nie nowoczesną ofertą telewizji komercyjnej, tępota - tępotą, a nie nowoczesnym stylem życia. Niech powierzchowność nie będzie nazywana wspaniałym amerykańskim sposobem na życie. Wtedy będzie dobrze.
° Poczułem się jak przestępca, który prowadząc jeden program telewizyjny, zniszczył przyzwoitość, intelekt i rozsądek masowej widowni telewizyjnej. Nie uważam, aby moje dwa stwierdzenia, iż talk-show służą "wszechobecnej płytkości, głupocie i banałowi, a jednocześnie uczą nas spontaniczności i umiejętności bronienia swoich racji" wykluczały się. Mam wrażenie, że autorzy listów oczekują czarno-białego obrazu telewizji. Takiego obrazu nie ma, po prostu jedne programy służą głupocie, inne nie. Jedne sprzyjają niechęci współczesnych społeczeństw do intelektualnego wysiłku, inne usiłują ten wysiłek przynajmniej pobudzić. Nie można w jednej linii stawiać produkcji Jagielskiego i rozmów Eichelbergera.
Wojciech Orliński, publicysta "Gazety Wyborczej", pisze, że talk show dotyczą spraw "niewyobrażalnie głupich, typu: mój chłopak mnie rzucił, bo jestem za gruba". Być może na poziomie redaktora Orlińskiego pewne dramaty życiowe, (często np. wymagające psychoterapii) mogą się wydawać idiotyczne. Ale chyba tylko komuś, kto nie ma w sobie cienia empatii ani wrażliwości na drugiego człowieka. Kiedyś dostałem list od mężczyzny, który jest o głowę niższy od swojej żony; razem z domu wychodzą tylko w nocy, na ulicach Trójmiasta są wyszydzani i upokarzani. Talk-show wydał im się nadzieją: "Zamawiam program o niskich mężach, może uda się zawstydzić tych strasznych ludzi" - napisał mąż. Czy mógłbym mu odpisać, że jego problem jest "niewyobrażalnie głupi"? Gdyby Wojciech Orliński był moim redaktorem naczelnym, pewnie tak bym musiał zrobić. Jestem jednak głęboko przekonany, że pewne talk-show, które są jednocześnie informacją i rozrywką, uczą przełamywać bariery wstydu i strachu. Uczą komunikowania się. Red. Orliński sugeruje, że ja z zazdrością piszę o tak inteligentnym człowieku, jakim jest Jerry Springer z USA. To błędna diagnoza. Od jakiegoś czasu przeraża mnie, że to właśnie Wojciech Orliński na łamach "Gazety" pisuje z niekłamanym podziwem o Jerrym Springerze. O człowieku, który sprawia, że bohaterowie jego talk-show całkowicie odzierają się z godności. Kto widział, ten wie. Może jestem mniej inteligentny od Springera, ale przynajmniej w swoich programach nie doprowadzam do poniżania ludzi.