NIE ZOSTANĘ AMANTEM
Z BOBEM HOSKINSEM ROZMAWIA KRZYSZTOF KWIATKOWSKI
Był Pan Winstonem Churchillem, Manuelem Noriegą, Benito Mussolinim. Teraz, w "Hollywoodland", wcielił się Pan w Eddiego Manniksa - producenta filmowego z lat 50., szefa MGM-u. To chyba znacznie trudniejsze niż lepienie bohaterów wymyślonych przez scenarzystów.
Oczywiście! Byłem nawet papieżem! Grając postać historyczną, muszę się liczyć z tym, że widzowie wiedzą, jak ona wyglądała, zachowywała się, mówiła. Dlatego przeprowadzam "badania" - czytam, oglądam materiały dokumentalne, rozmawiam. Muszę wiedzieć, skąd się mój bohater wywodził, staram się zrozumieć, co w różnych sytuacjach myślał i odczuwał. Lubię takie role, bo dzięki nim sam staję się bogatszy. Przyznam, że Eddiego Manniksa, który znany był jedynie w bardzo wąskim, filmowym środowisku, potraktowałem trochę jak postać fikcyjną. Nie chciałem zbyt dużo o nim wiedzieć, starałem się raczej wpasować w film.
A co Pana w tym człowieku, trzęsącym kiedyś Hollywoodem, zainteresowało?
Dwuznaczność. Dostrzegłem w Manniksie twardego faceta z silnymi koneksjami w świecie przestępczym, być może odpowiedzialnego za kilka wyroków śmierci, który jednocześnie do obłędu kochał żonę i któremu zależało głównie na tym, aby ona była szczęśliwa.
W latach 50. Mannix był w świecie kina prawdziwym potentatem. Dzisiejsi producenci też mają taką władzę?
Nie, nikt już nie ma tak ogromnego wpływu na karierę i życie aktora. Miejsce wszechpotężnych szefów studiów zajęły dziesiątki urzędników. Ale proszę sobie nie wyobrażać, że dzięki temu hollywoodzka machina jest bardziej ludzka i empatyczna. Odwrotnie. Ta armia urzędników decyduje, w który film zainwestować i jakiego aktora lansować. A co ostatnio przydarzyło się Tomowi Cruise'owi? Kiedy uznano, że jego zachowanie i oddanie scjentologii zaczyna budzić niechęć ludzi, po prostu podziękowano mu za współpracę. Dziś aktor w Hollywood czuje się jak wrzucony między wilki.
W latach 50. tak nie było?
Wbrew pozorom nie. Kiedy do George'a Reevesa przywarła etykietka serialowego Supermana, Hollywood starał się mu pomóc i obsadził w ważnej roli w filmie "Stąd do wieczności". Eksperyment nie powiódł się, bo choć Reeves zagrał bardzo przyzwoicie, publiczność i tak się z niego śmiała. Dostał jednak szansę, na którą teraz nie mógłby liczyć. Dzisiaj nikt nie myśli o aktorze. Nikt nie chce ryzykować. Liczy się tylko biznes. Nieważne, że ktoś może stworzyć wielką kreację, albo że trzeba kogoś wyciągnąć z dołka. Najważniejsze są rzędy cyfr, jakie spływają na hollywoodzkie biurka po premierze.
Myśli Pan, że sztuka w Hollywood zupełnie przestała być ważna?
A może pan sobie wyobrazić, co by było, gdyby Leonardo da Vinci żył dzisiaj i trafił do Hollywood? Gdyby geniusz został wtłoczony w tryby wielkiej machiny, gdyby robił to, czego się od niego oczekuje, i przejmował zużyciem farby? Mamy fantastyczną technikę pozwalającą osiągnąć niesamowite efekty. Byłoby fantastycznie, gdyby choć raz decydenci oddali cały ten sprzęt w ręce kilku prawdziwych twórców i powiedzieli: "Nakręćcie, co chcecie". Artyści ryzykują, szukają nowych dróg, więc czasem popełniają błędy. A Hollywood na to nie pozwala. W Stanach wydaje się miliony dolarów na kompletny szajs, bo program komputerowy pokazał, że jest zapotrzebowanie na taki film. Wylicza się, że po skrzyżowaniu odpowiednich wątków i motywów powstanie sukces kasowy. Kandydaci na gwiazdy też powinni spełniać określone normy i zwykle lepiej jest, żeby nie byli zbyt oryginalni.
Ale Pan chyba nie może narzekać. Powiedział Pan kiedyś, że Pańska własna matka nie nazwałaby Pana przystojnym. A jednak ma Pan w Hollywood niezłą pozycję.
Usiłuje pan wytrącić mnie z równowagi? Chce pan powiedzieć, że jestem brzydki? Nieseksowny? Do jasnej cholery! No to powiem panu, że biznes potrzebuje takich facetów jak ja. Zwłaszcza kino, bo kino to życie. Jeśli jest się niskim, grubym typkiem w wieku średnim, to gra się niskich, grubych typków w wieku średnim. A takich jest od groma, więc nieźle mi się powodzi. Ciekawe zresztą, że z tą moją zwyczajną fizys dostaję zwykle role nie ludzi z ulicy, tylko gangsterów.
Nie boi się Pan zaszufladkowania?
A co mam zrobić? Jeszcze niedawno wszyscy przechodnie brali mnie za gangstera. Taki mój los. Nie zostanę filmowym amantem.
Pracuje Pan głównie w Stanach, ale mieszka Pan w Anglii. Nigdy nie korciło Pana, żeby przenieść się do Hollywood?
Kiedyś ludzie wciąż mi powtarzali: "Stary, jedź, tam czekają na ciebie sława i pieniądze". Ale moje dzieci chodziły do szkoły, nie chciałem narobić im w życiu zamętu. Dzisiaj to już w ogóle nie jest ważne. W ciągu kilku godzin można znaleźć się w każdym miejscu globu, więc lepiej jest mieszkać tam, gdzie człowiek czuje się najlepiej. A ja lubię mój kraj. "Krainę snów" wolę obserwować jako osoba z zewnątrz.
Lubi Pan też pracować w Wielkiej Brytanii?
Kocham. Wspaniale czuję się w małych, niezależnych projektach. Przy wielkich produkcjach nie ma takiej euforii i zaangażowania. Kiedy pracowałem w Ramsgate nad "Ruby Blue" Jana Dunna, całe miasteczko współtworzyło film. W obraz zainwestował nawet właściciel hotelu. Mieszkaliśmy u niego za friko, a jeszcze zagrał kierowcę. Gdyby nie takie projekty, jakie licho rzuciłoby mnie do Ramsgate, Alamein czy Chepstow? Bo wszyscy patrzą na to, co dzieje się w Londynie, chcą tam przyjechać i śledzą tamtejszą giełdę, a ja wolę szukać brytyjskości poza stolicą. Naprawdę czuję się Angolem.
Co to znaczy?
Obawiam się, że nie zrozumie pan. Do tego trzeba być Brytyjczykiem. Całe swoje życie spędziłem na podróżach po świecie. Szukając fascynujących artystów, pracowałem z Amerykanami, Hiszpanami, Włochami, Szwedami, Meksykanami, Niemcami, Polakami. Po latach tułaczki zrozumiałem, że tuż obok mojego domu są artyści nie mniej wspaniali. To była wielka ulga. Zrozumiałem, że nie muszę szukać swoich szans daleko.
W Polsce ostatnio dużo mówi się o emigracji. Ponad dwa miliony moich rodaków wyjechało do Anglii.
Fala emigrantów to jedna z lepszych rzeczy, jaka mogła przydarzyć się kulturze brytyjskiej. Dzięki niej zmienia się nasze jedzenie, architektura, literatura. Jesteśmy zmuszeni do ciągłego redefiniowania swoich wartości, zadawania pytań o tożsamość. Wiem, że to idealistyczna wizja, w której pomijam wiele istotnych problemów, ale wyobrażam sobie to tak: każdy naród ma coś, co robi lepiej niż inni i jeśli reprezentanci różnych narodów spotkają się w jednym miejscu, to powstanie zajebiście dobre społeczeństwo.
Albo coś na kształt ulepionych z emigrantów Stanów Zjednoczonych.
Porównuje pan moją ojczyznę do Stanów? Takie rzeczy to może pan przy George'u W. Bushu mówić. Nie przy mnie.
Na emigrantów często spada odpowiedzialność za rosnący poziom przestępczości.
Kiedy rozmawia się z ludźmi na ulicy Londynu, są zaniepokojeni. To już nie jest bezpieczne miasto, w którym można zostawić otwarte drzwi i pójść do pracy. Coraz bardziej boimy się o dzieci wracające ze szkoły. Ale to nie wina emigrantów. Raczej znak czasu. Jeszcze niedawno sąsiedzi wyznaczali sobie dyżury i we własnym zakresie pilnowali porządku. Dziś już takich inicjatyw nie ma. Ludzie niechętnie pracują dla społeczności, wolą zamykać się we własnych domach.
Pan ze swoim zapracowaniem też pewnie nie ma za dużo czasu na działalność społeczną.
To, niestety, prawda. Chcę wrócić do domu, nagrać na sekretarce: "Zostawcie mnie wszyscy w spokoju", i posłuchać muzyki w fotelu. Niedawno odkryłem niesamowite dźwięki wywodzące się klimatów newage'owych - Steve'a Rocha, Roberta Richa.
Za czym Pan tęskni, wyjeżdżając z Anglii?
Jestem upiornym domatorem. Za żoną, dziećmi i własnymi śmieciami.
Podobno prywatnie nie chodzi Pan do kina?
Nie chodzę, bo kino to moja robota. Szkoda mi na nie wolnego czasu. Czasami żona Linda wyciąga mnie, twierdząc, że inaczej zwariuje ze mną z nudów. Ma, skubana, dobry gust, więc kilka niezłych filmów z nią obejrzałem.
Na DVD też Pan filmów nie zbiera?
Przeciwnie, mam ich tysiące, kupuję je jak szalony. Tylko ich nie oglądam. Ale kiedy żona albo któreś z dzieci proponuje obejrzenie DVD, szkoda mi czasu. Wolę przejrzeć gazetę albo sięgnąć po książkę. Kocham czytanie. Zwłaszcza poezję, ale też science fiction. Choćby Spidera Robinsona.
Pisał Pan też sztuki.
Czego ja nie robiłem! Napisałem kilka sztuk, jako dziecko dużo malowałem, próbowałem też swoich sił jako rzeźbiarz. Wreszcie wyreżyserowałem kilka filmów. Myślę, że artystyczna część mojej natury jest całkiem rozbudowana. A pracując, wciąż rozniecam swoją kreatywność.
Za rolę w "Mona Lisie" Neila Jordana oprócz BAFTY czy aktorskiej nagrody w Cannes był Pan nominowany do Oscara. Czy dla tak zdeklarowanego Brytyjczyka jednocześnie pracującego w Stanach Oscar coś znaczy?
Na pewno, ale ta statuetka niesie w sobie poważne niebezpieczeństwo. Gdy stajesz się laureatem Oscara, wszyscy myślą, że już ich na ciebie nie stać. I zostajesz bez roboty.
- rocznik 1942, jeden z najlepszych aktorów hollywoodzkich. W kinie debiutował w 1972 roku, lecz jego występ przeszedł bez echa. Widzów zachwycił dopiero rolą gangstera w "The Long Good Friday" (Długi Wielki Piątek). Od tej pory grywa głównie gangsterów. "Hollywoodland" (reż. Allen Coulter) - historia kryminalna z Hollywood lat 50. oparta na faktach - wczoraj wszedł do naszych kin Bob Hoskins