Euro do naprawy
Mylne wyobrażenia współtworzą historię - przykładem kryzys euro. Zacznę od poprzedniego kryzysu, bankructwa Lehman Brothers. Po 15 września 2008 r. doszło do załamania się globalnych rynków finansowych i trzeba było przestawić je na sztuczny system podtrzymywania życia. Polegało to na zastąpieniu kredytu instytucji finansowych, które utraciły wiarygodność w oczach partnerów, kredytem rządowym wspartym zasobami państwa.
Jak wyjaśnił Mervyn King z Banku Anglii, rząd musiał zrobić szybko coś przeciwnego do tego, co było niezbędne na dłuższą metę - wpompować mnóstwo pieniędzy, by zastąpić nimi kredyt, który wyparował. Wzmocnił w ten sposób rozdęty kredyt i dźwignię finansową, a przecież to one były pierwotną przyczyną kryzysu. Założono jednak, że kiedy kryzys zostanie zażegnany, będzie można odciągnąć nadmiar kredytu i przywrócić makroekonomiczną równowagę.
Wymagało to ostrożnego manewru. Kiedy samochód wpada poślizg, trzeba najpierw zwrócić koła w tę stronę, w którą skręca auto, i dopiero po odzyskaniu kontroli nad pojazdem wyprowadzić go na prostą. Pierwsza faza zakończyła się sukcesem - zapaść mamy za sobą. Ale pierwotne przyczyny kryzysu nie zostały usunięte i dały znowu o sobie znać w momencie, kiedy rynki zaczęły kwestionować wiarygodność długu publicznego. Druga faza manewru - wprowadzenie gospodarki na nowe, lepsze tory - napotyka trudności.
Cała sytuacja przypomina lata 30. Niska wiarygodność kredytu państwowego zmusza do redukcji deficytów budżetowych w sytuacji, gdy gospodarka jest za słaba, żeby dać sobie radę bez fiskalno-monetarnej stymulacji. Jak uczy Keynes, deficyt budżetowy ma zasadnicze znaczenie dla polityki kontrcyklicznej, jednak pod presją rynków finansowych wszystkie rządy uważały za konieczne ograniczenie deficytu. Kiedy i Chiny naciskają hamulce, łatwo może dojść do globalnego zastoju gospodarczego, a nawet powrotu kryzysu. Europa, która poradziła sobie stosunkowo dobrze z pierwszą fazą kryzysu, jest teraz w czołówce tych, którzy ciągną w dół.
Powodem są problemy ze wspólną walutą.
Bez Niemiec ani rusz
Euro jest walutą niekompletną. Traktat z Maastricht ustanowił unię monetarną, ale nie polityczną. Euro ma bank centralny, ale nie ma ministerstwa skarbu. To właśnie kwestionują teraz rynki finansowe.
Kraje członkowskie mają wspólną walutę, ale jeśli chodzi o kredyt państwowy - są skazane na siebie. Fakt ten uchodził do niedawna uwadze, bo Europejski Bank Centralny (EBC) akceptował na równych prawach dług publiczny wszystkich krajów członkowskich. To w praktyce pozwalało wszystkim krajom zaciągać pożyczki na ten sam procent co Niemcy, a banki chętnie zarabiały parę groszy na rzekomo wolnych od ryzyka aktywach. Ta praktyka podważa teraz wiarygodność kredytową europejskiego systemu bankowego. Przykładowo, blisko bilion euro hiszpańskiego długu spoczywa w bankach europejskich, z czego połowa w niemieckich i francuskich. Jak widać, europejski dług publiczny łączy się w złożony sposób z europejskim kryzysem bankowym.
Skąd te związki?
Wprowadzenie euro w 1999 r. zmniejszyło znacząco zróżnicowanie stóp procentowych w Europie. To z kolei doprowadziło do powstania bąbli na rynkach nieruchomości krajów takich jak Hiszpania, Grecja i Irlandia. Zamiast, jak przewidywał traktat z Maastricht, równania standardów, kraje te rozwijały się szybciej i wytworzyły deficyt handlowy w strefie euro, natomiast Niemcy ograniczały koszty pracy, zyskiwały na konkurencyjności i popadały w chroniczną nadwyżkę handlową. Co gorsza, niektóre z tych krajów, zwłaszcza Grecja, przekroczyły ustalone w Maastricht granice deficytu budżetowego. Jednak dzięki EBC mogły nadal pożyczać na niemal równie dogodnych warunkach jak Niemcy.
Pierwszym ostrzeżeniem, że euro brakuje wspólnego skarbu, było bankructwo Lehmana. Ministrowie finansów Unii ogłosili, że nie zezwolą na niedotrzymywanie zobowiązań instytucjom finansowym o znaczeniu dla całego systemu. Jednak Niemcy sprzeciwiły się ogólnoeuropejskim gwarancjom - każdy kraj miał sam odpowiadać za swoje banki. Rynki finansowe były zrazu pod wrażeniem obietnic złożonych przez ministrów finansów UE i niemal nie zauważyły braku wspólnych gwarancji. Kapitał uciekał zatem tylko z krajów, które oferowały słabsze gwarancje - a w strefie euro różnice w oprocentowaniu długu publicznego nadal były niewielkie. Państwa wschodnioeuropejskie, a zwłaszcza Węgry i kraje bałtyckie, popadły w kłopoty i trzeba było przystąpić do ich ratowania.
Dopiero w 2010 r. rynki finansowe zaniepokoiły się akumulacją długu państwowego w strefie euro. W centrum uwagi znalazła się Grecja, która ogłosiła faktyczne rozmiary deficytu budżetowego za rok 2009.
Zróżnicowanie stóp procentowych zaczęło rosnąć. Jednak unijne władze nie reagowały, bo kraje członkowskie były podzielone. Niemcy były wyczulone na wzmagającą się presję inflacyjną, Francji bardziej zależało na unijnej solidarności. Do tego w Niemczech zbliżały się wybory, co nie sprzyjało decyzjom - a przecież nic nie można było zrobić bez Niemiec. Grecki kryzys zaostrzał się więc i rozszerzał. Dlatego, kiedy kraje UE wreszcie zaczęły współdziałać, pakiet ratunkowy musiał być znacznie szerszy, niż gdyby zareagowały wcześniej.
Jednocześnie kryzys rozprzestrzeniał się na inne kraje z deficytem, żeby więc uspokoić rynki, trzeba było powołać Europejski Finansowy Fundusz Stabilizacyjny w wysokości 750 mld euro, z czego 500 mld przekazały kraje członkowskie, a 250 mld MFW.
To jednak rynków nie uspokoiło, bo Fundusz nie jest gwarantowany łącznie, więc de facto kraje słabsze gwarantują część własnego długu. Fundusz zwiększy sprzedaż obligacji, za które będzie się jeszcze pobierać opłaty. Nie jest pewne, czy obligacje te zasłużą na szóstkę.
Większym problemem jest to, że Niemcy nie tylko domagają się dyscypliny fiskalnej od słabszych krajów, ale także redukują własny deficyt.
Kiedy przy wysokim bezrobociu wszystkie kraje redukują deficyt, uruchamia się spirala deflacji. Redukcje zatrudnienia, wpływów podatkowych i eksportu wzmacniają się, co sprawia, że potrzebne są dalsze redukcje. Lecz nawet jeśli cele budżetowe zostaną osiągnięte, nie wiadomo, jak słabsze kraje mają odzyskać konkurencyjność i wejść na ścieżkę wzrostu - bez deprecjacji walut konieczne byłoby obniżenie płac i cen.
W jakiejś mierze deflację złagodzić może stały spadek wartości euro. Lecz póki nie pojawi się wzrost, względny ciężar zadłużenia będzie rosnąć. Dotyczy to nie tylko długu publicznego, ale też długów w bankach komercyjnych. Banki będą jeszcze mniej chętnie pożyczać, kumulując tym samym zniżkową presję.
Euro jest ewidentnie źle skonstruowane, o czym świetnie wiedzieli jego twórcy. Oczekiwali, że wady systemu wspólnej waluty, ilekroć zaczną naprawdę doskwierać, naprawią się same dzięki tym samym procesom, które powołały do istnienia Unię Europejską.
Unia była chaotycznym efektem społecznej inżynierii. Architekci UE uznali, że nie da się osiągnąć doskonałości. Zmobilizowali wolę polityczną do realizacji małych kroków, bo wiedzieli, że kiedy cele te zostaną osiągnięte, wyjdzie na jaw ich niedostateczność i potrzebne będą kolejne kroki. W ten właśnie sposób złożona z sześciu krajów Europejska Wspólnota Węgla i Stali przekształciła się stopniowo w Unię Europejską.
Niemcy byli zawsze w jej centrum. Po upadku muru berlińskiego zrozumieli, że zjednoczenie Niemiec było możliwe tylko dzięki zjednoczonej Europy, więc gotowi byli na każde poświęcenie, by zyskać jej akceptację. Kiedy trzeba było się targować, gotowi byli płacić nieco więcej niż inni. Jednak to minęło. Niemcy nie uważają się już za kraj szczególnie bogaty i nie chcą być skarbonką reszty Europy. To zrozumiałe, jednak skutkiem jest wyhamowanie z piskiem opon dalszej integracji.
Niemcy traktują teraz traktat z Maastricht jak Pismo Święte, które nie podlega modyfikacjom. A to stoi w sprzeczności z metodą małych kroków, która powołała do życia Unię Europejską. W obecnym stosunku RFN do Unii jest coś bardzo nie tak.
Ku spirali deflacji
Znamy już główną wadę euro - brak wspólnej polityki fiskalnej. Ale istnieje i inny, mniej rozpoznany defekt - fałszywa wiara w stabilność rynków finansowych. Krach 2008 r. dowiódł, że rynki finansowe niekoniecznie dążą do równowagi - równie łatwo wytwarzają bąble.
Warto przypomnieć, że euro doprowadziło do powstania bąbli w krajach, które obniżyły znacząco koszty kredytu. Grecja nadużyła tego przywileju, oszukując. Ale już Hiszpania - nie. Madryt realizował rozsądną politykę makroekonomiczną, utrzymując dług publiczny poniżej średniej europejskiej i wręcz wzorowy nadzór bankowy. Jednak miał tam miejsce ogromny boom na rynku nieruchomości, który zamieniał się w krach i w efekcie w 20-procentowe bezrobocie. Teraz Hiszpania musi ratować kasy oszczędnościowe zwane tam cajas i budżety miejskie. Cały europejski system bankowy jest obciążony złymi długami i koniecznością rekapitalizacji. Projektując euro, nie brano tego pod uwagę.
Inną wadą strukturalną euro jest to, że broni się ono przed inflacją, ale lekceważy niebezpieczeństwo deflacji. Europejskiemu Bankowi Centralnemu przypisano w tym względzie asymetryczne zadania. Wynika to z niemieckiego strachu przed inflacją. Kiedy Niemcy zgodziły się zamienić markę na euro, zażądały mocnych gwarancji utrzymania wartości waluty. Traktat z Maastricht zawierał klauzulę zakazującą explicite pomocy państwowej. Ta właśnie klauzula sprawia, że tak trudno poradzić sobie z obecną sytuacją.
Dochodzimy w ten sposób do najpoważniejszej wady projektu euro - nie dopuszcza on błędu. Zakłada się, że kraje członkowskie będą spełniać kryteria Maastricht - że deficyt budżetowy nie przekroczy 3 proc., a dług państwowy - 60 proc. PKB. Obecnie kilkanaście krajów dalekich jest od spełnienia tych kryteriów , jednak nie został przewidziany ani mechanizm dostosowawczy, ani mechanizm wyjścia z systemu. Każe się tym krajom wrócić do zasad Maastricht, nawet jeśli miałoby to uruchomić spiralę deflacyjną. Jest to sprzeczne z naukami, jakie wyciągnęliśmy z Wielkiego Kryzysu lat 30., i mogłoby pogrążyć Europę w długotrwałej stagnacji. Może spowodować niezadowolenie i protesty społeczne.
Skutki? Rynki finansowe będą musiały wziąć pod uwagę możliwość deflacji i inflacji, bankructw i dezintegracji. A rynki nie lubią niepewności. Tymczasem narastają tendencje ksenofobiczne i nacjonalistyczny ekstremizm w krajach takich, jak Belgia, Holandia i Włochy. W najgorszym scenariuszu trendy te zagrożą demokracji, sparaliżują, a może nawet rozsadzą Unię Europejską.
W takim wariancie główna odpowiedzialność spadnie na Niemcy jako kraj najsilniejszy, o największej zdolności kredytowej. Niemcy domagające się polityki procyklicznej zagrażają Unii Europejskiej. Wiem, że to poważne oskarżenie, ale - obawiam się - usprawiedliwione.
Nie można oczywiście winić Niemców za to, że chcą silnej waluty i zrównoważonego budżetu. Można je jednak oskarżyć o narzucanie swoich preferencji krajom mającym inne potrzeby.
Niemcy, niestety, nie rozumieją, co robią. Nie chcą narzucać Europie własnych rozwiązań - chcą tylko utrzymać konkurencyjność i nie być skarbonką dla reszty Europy. Ale to Niemcy siedzą w fotelu kierowcy. W rezultacie to one determinują finansową i makroekonomiczną politykę strefy euro. Jeżeli wszystkie kraje członkowskie zachowają się tak jak Niemcy, strefa euro wejdzie w deflacyjną spiralę.
Niemieckie społeczeństwo nie rozumie, dlaczego miałoby być obwiniane za kłopoty strefy euro. Ma przecież najsprawniejszą gospodarkę w Europie, znakomicie konkurującą na światowych rynkach. Kłopoty eurozony postrzegają jak ciążący balast. Trudno sobie wyobrazić, co mogłoby zmienić takie nastawienie, bo kłopoty strefy euro powodują spadek wartości euro, na czym najbardziej korzystają właśnie oni jako kraj najbardziej konkurencyjny. Skutek jest taki, że Niemcy najmniej ze wszystkich krajów członkowskich odczuwają ciężar kryzysu.
Najzagorzalsi zwolennicy obecnego podejścia chcieliby, żeby Niemcy prędzej wyszły ze strefy euro, niż zmieniły stanowisko. Rozważmy, do czego by to doprowadziło: marka niemiecka poszybowałaby pod sufit, a euro spadłoby pod podłogę. Pomogłoby to innym krajom w procesach dostosowawczych, ale Niemcy przekonałyby się, jak bolesne mogą być skutki przewartościowania waluty. Pojawiłby się ujemny bilans handlowy i wysokie bezrobocie. Niemieckie banki ucierpiałyby bardzo wskutek kursów wymiany i zażądałyby ogromnych zastrzyków publicznych pieniędzy. Rząd uznałby, że politycznie bardziej akceptowalne jest ratowanie banków niemieckich niż greckich i hiszpańskich. Byłyby też inne rekompensaty - emeryci mogliby żyć w Hiszpanii jak królowie, odbudowałby się więc hiszpański rynek mieszkaniowy.
To scenariusz czysto hipotetyczny, bo trudno sobie wyobrazić, by pozwolono Niemcom na porzucenie euro. Spowodowałoby to destabilizację finansową, gospodarczą i nade wszystko polityczną. Trudno byłoby uniknąć upadku wspólnego rynku. Celem tego eksperymentu myślowego jest przekonanie Niemiec do zmiany kursu bez faktycznego przetestowania możliwości, które kryje w sobie ich obecna polityka.
Jaką politykę powinny obrać? Trudno oczekiwać, by w nieskończoność pokrywały cudzy deficyt. Nieuniknione jest więc pewne zaostrzenie polityki fiskalnej.
Trzeba jednak znaleźć na to taki sposób, który pozwoli innym krajom wyjść z obecnych kłopotów. Muszą one przeprowadzić u siebie poważne reformy strukturalne, ale potrzebna im jest pomoc z zewnątrz - pomoc, która pobudzi ich gospodarki.
Tnąc deficyty budżetowe i sprzeciwiając się podwyżkom płac, które zrekompensowałyby spadek siły nabywczej euro, Niemcy w rzeczywistości utrudniają innym krajom odzyskanie konkurencyjności.
Czas na inwestycje
Co więc mają robić? Powinny nimi kierować trzy wytyczne.
Po pierwsze taka, że obecny kryzys ma bardziej bankowy niż fiskalny charakter. Po krachu 2008 r. system bankowy kontynentalnej Europy nigdy nie przeszedł gruntownego remontu. Złe aktywa nie zostały zrewaloryzowane według realnej wartości rynkowej. Kiedy rynki zaczęły kwestionować wiarygodność kredytów rządowych, wypłacalność systemu bankowego stanęła pod znakiem zapytania, bo banki są zarzucone obligacjami słabszych krajów, które teraz sprzedaje się poniżej ceny emisyjnej. Banki mają problemy z pozyskiwaniem środków krótkoterminowych. Wysechł rynek międzybankowy - wzajemne udzielanie i pobieranie pożyczek - i rynek bonów komercyjnych, więc banki zwróciły się do EBC z prośbą o środki krótkoterminowe i zdeponowanie nadmiaru gotówki. Nie są w stanie kupować obligacji państwowych. To główny powód wzrostu premii za ryzyko przy ich zakupie, co uruchamia błędne koło.
Obecny kryzys zmusił rządy do ujawnienia wyników stress-testów, które mierzą, w jakim zakresie zasoby banków pokrywają ich zobowiązania. Nie ma wątpliwości, że banki nadmiernie wykorzystują dźwignię finansową i wymagają obligatoryjnej rekapitalizacji. Winno to stać się pierwszym zadaniem Europejskiego Instrumentu Stabilizacji Finansowej (EFSF), ale minie wiele czasu, zanim sytuacja znacząco się poprawi. Można np. zauważyć, że w Hiszpanii nie ma żadnego kryzysu finansowego. Potwierdzają to niedawne posunięcia rynkowe. Można też spojrzeć zupełnie innym okiem na Niemcy, jeżeli po rekapitalizacji ich Landesbanken staną się one bardziej beneficjentem funduszu stabilizacyjnego niż jego płatnikiem.
Po drugie taka, że zaostrzenie polityki fiskalnej winno być zrównoważone złagodzeniem polityki monetarnej. Mówiąc konkretniej, Europejski Bank Centralny może wykupić hiszpańskie bony skarbowe, co zmniejszyłoby znacznie odsetki karne, które nałożył na nie z niemieckiej inspiracji EFSF. Pozwoliłoby to Hiszpanii mniej boleśnie zrealizować zaplanowaną redukcję budżetu. Nie będzie to jednak możliwe bez radykalnego przewartościowania stanowiska Niemiec.
Po trzecie, teraz jest czas na inwestowanie niewykorzystywanych zasobów w edukację i infrastrukturę. Europa potrzebuje np. lepszych gazociągów, a jednym z wąskich gardeł jest połączenie Hiszpania - Francja. EBC winien poszukać też innych perspektyw inwestycyjnych, jak rozszerzenie szerokopasmowego internetu czy tworzenie inteligentnych systemów elektroenergetycznych.
Trudno teraz o konkrety, ale są powody do optymizmu. Po wyjaśnieniu sytuacji z wypłacalnością banków i odpowiedniej ich rekapitalizacji będzie można obmyślić europejską strategię wzrostu. A kiedy europejska gospodarka odzyska równowagę, przyjdzie czas na korektę strukturalnych wad euro. Nie miejmy wątpliwości - tak jawne łamanie kryteriów z Maastricht dowodzi, że euro zostało wadliwie skonstruowane i wymaga naprawy.
Jak wspomniałem, niezbędny jest ostrożny, dwufazowy manewr. Najpierw trzeba pomóc Europie znaleźć wyjście z kłopotów, a potem skorygować i umocnić strukturę euro. Nie da się tego zrobić bez niemieckiego przywództwa. Mam nadzieję, że Niemcy jeszcze raz staną na wysokości zadania. Robiły tak już w przeszłości.
Na szczycie G20 w Toronto 26-27 czerwca Niemcy były izolowane. Przed spotkaniem prezydent Obama poprosił publicznie Angelę Merkel o rewizję polityki. Na szczycie role się odwróciły. Kanadyjski gospodarz Stephen Harper i nowo wybrany brytyjski premier David Cameron stanęli murem za Merkel, izolując Obamę. G20 wsparła jej stanowisko, określając cel, jakim jest zmniejszenie do 2013 r. o połowę deficytów budżetowych. Rozszerza to groźbę spirali deflacyjnej na globalną gospodarkę i sprawia, że doświadczenia lat 30. stają się jeszcze ważniejsze niż wówczas, gdy o większości tego, o czym tu piszę, mówiłem na Uniwersytecie Humboldta.
Politycy mówią, że uczą się od rynków finansowych, ale często źle odczytują tę lekcję. Premie za ryzyko kredytu rządowego są w Europie wyższe, bo taka jest sytuacja banków, ale rentowność państwowych obligacji USA, Japonii i Niemiec sięga absolutnego dna, maleją też ceny towarów - wszystko to zapowiada deflację. Presji podlegają też rynki akcji. Skala niepewności sięga szczytu.
Politycy świata muszą szybko zrozumieć, że winni pokierować rynkami, a nie kierować się ich wskazaniami. Muszą też oczywiście wyprowadzić na prostą swoją politykę i wypracować konsensus - bardzo trudna gra w trzy karty. Teraz kraje G20 sterują w złym kierunku.
* GEORGE SOROS
- jest prezesem Soros Fund Management. Jego najnowsza książka nosi tytuł "Reflections on the Crash of 2008"