Do rangi symbolu urasta to, że ekskomunista Leszek Miller zabiera pierwszego premiera niepodległej RP Tadeusza Mazowieckiego do Aten. Pragnienie poślubienia Zachodu kierowało Polakami od pierwszej "Solidarności" i przełomu1989 r.

Po upadku komunizmu pewne rzeczy w Europie stały się jasne: Polska i inne kraje zza żelaznej kurtyny wrócą do rodziny. Wezmą udział w procesie pokojowej i dobrowolnej integracji w ramach jednej przestrzeni demokracji, wolności i wspólnego rynku. - Pełnej świadomości tego, co instytucjonalnie ma być, nie mieliśmy. Nikt nie wiedział, co zrobić z ZSRR. Nie zapominajmy: byliśmy pionierami - mówił niedawno Mazowiecki.

Nic nie stało się prosto i szybko. Mazowiecki przyznaje, że o skali komplikacji nie mieliśmy bladego pojęcia. - Czekałem na jakiś wielki gest na miarę tego, co się dokonywało - mówi były premier. Nikt jednak się na nic takiego nie zdobył. Tylko była NRD została włączona do Unii wraz ze zjednoczeniem Niemiec. Koszty były gigantyczne - ponad 600 mld euro; rachunek wciąż jest płacony.

Czy można było szybciej?

Polska droga do Europy miała być ewolucyjna, a każdy krok uzgadniany - tak jak zaczęła się nasza transformacja przy Okrągłym Stole.

Gdyby porównywać wejście Polski do Unii do małżeństwa, to traktat jest jak pieczołowicie ułożona intercyza. Ma obie strony zabezpieczyć we wspólnym związku, choć przecież wszystkich zdarzeń przewidzieć nie sposób.

Narzeczeństwo z Unią trwa od 16 grudnia 1991 r., czyli od podpisania umowy stowarzyszeniowej. Gigantyczny wysiłek zmiany systemu, który Polacy podjęli sami, z czasem zyskał europejskie wsparcie (programy pomocy PHARE, ISPA i SAPARD). W czerwcu 1993 r. w Kopenhadze Unia określiła nam polityczne warunki członkostwa. Cztery lata później w Luksemburgu zaprosiła do rozmów sześć państw, wśród nich i Polskę (potem dołączyły do nich kolejne).

W końcu Polska, choć wielu chciało nas z europejskiego pociągu wysadzić, dotarła do celu. Zakończyliśmy negocjacje po całodniowym maratonie 13 grudnia 2002 r. w Kopenhadze.

Czy mogliśmy wejść do Unii wcześniej, np. w roku 2000, jak kanclerz Kohl i prezydent Chirac nam obiecali? Nasz główny negocjator Jan Truszczyński uważa, że pewnie wyszarpnąłby wtedy ciut więcej pieniędzy, bo Europa była w lepszej sytuacji gospodarczej przed załamaniem się giełd. Z ręką na sercu przyznaje jednak, że nie byliśmy wtedy gotowi - ani my, ani Unia.

Czy można było łatwiej?

Nasz traktat członkowski nie ma w sobie nic z romantyzmu - nawet pierwsze zdanie jest językowym potworkiem: "Zjednoczeni pragnieniem kontynuowania realizacji celów...". Jest to kompromis, który rodził się ponad cztery lata w bólach - ciężkich rozmowach i wymianie e-maili. Pocztą elektroniczną traktat trafił też na końcu z Brukseli do Warszawy.

Negocjacje rozpoczął 31 marca 1998 r. rząd Jerzego Buzka, a prowadził je Jan Kułakowski. Rozmowy toczyły się od spraw najprostszych do coraz trudniejszych. Wstępem był przegląd naszego prawa i jego dostosowania do europejskiego dorobku spisanego na dziesiątkach tysięcy stron.

- Startowaliśmy półprzygotowani. Szybko się zorientowaliśmy, o co mniej więcej Bruksela chce nas pytać - opowiada Truszczyński, były ambasador Polski w Brukseli, który w ekipie Millera po wyborach przejął ster negocjacji (przełomu to nie wywołało, choć SLD trochę przyspieszył). - Prawdziwe negocjacje zaczęły się po roku. Wtedy się okazało, jak wiele z naszych żądań Bruksela może uwzględnić.

Czy można było lepiej?

Było wiadomo, że o pieniądze będziemy musieli się kłócić do końca. Uzyskaliśmy ostatecznie 7 mld euro na czysto przez pierwsze trzy lata członkostwa. Unia nie zgodziła się nam obniżyć składki, ale zaoferowany w Kopenhadze miliard euro wprost do budżetu (przesunięty z trudnych do wykorzystania funduszy strukturalnych) powinien wystarczyć, by finanse publiczne się nie załamały, o ile rząd - jak obiecuje - dokona ich reformy.

Reszta zależy od nas. Jak podkreślają znawcy, europomoc może wzmocnić wzrost gospodarczy i dać nowe miejsca pracy, jeśli będzie jej towarzyszyć dobra krajowa polityka. Jeśli nie, to części pieniędzy po prostu nie dostaniemy (muszą pójść na konkretne programy uzgadniane z Brukselą), a resztę przejemy. Tak było do połowy lat 90. w Grecji.

Truszczyński jest zdania, że warunki integracji zapisane w ateńskim traktacie przyspieszą modernizację Polski, uczynią z nas wiarygodnego partnera w Europie. - Mogę tylko liczyć na to, że większość moich rodaków podzieli tę ocenę w referendum - mówi. - Kopenhaga była najlepszym momentem, by skończyć. Gdybyśmy wstali od stołu, żadnego znaczącego rezultatu by to nie dało.

Miesiące, które upłynęły od końca negocjacji, dowiodły, że mieli rację ci, którzy radzili nie zwlekać. Wielu przywódców Unii patrzy dziś na nas podejrzliwie - ze względu na udział Polski w wojnie w Iraku. My, i słusznie, podkreślamy, że antyamerykanizm nie jest częścią ateńskiej umowy, bo wtedy byśmy jej nie podpisali. Teraz, jak to po ślubie bywa, musimy sobie pewne sprawy wyjaśnić. I lepiej - małżeństwa z rozsądku są zwykle najtrwalsze. Na zakochanie się przyjdzie czas.

[Podpis pod fot.]

W Atenach trwały wczoraj ostatnie przygotowania do uroczystego szczytu