Tym większa zatem chwała dla Artura Jarczyńskiego, że umiał zmaterializować ideę, która wprost wisiała w powietrzu, ale jakoś nikt nie umiał jej nadać formy. Kompania działa od kilku tygodni, ale już zdołała zdobyć sobie zagorzałych fanów. I ja do nich należę, choć patrzę na ten lokal (mojego ulubionego określenia "lokalik" w tym wypadku akurat nie mogę użyć, jako że to naprawdę ogromna knajpa) w sposób dialektyczny. Jak w przypadku Fiszera czy Szwejka dostrzegam jego wyjątkowość, jednak nie zawsze umiem się zgodzić z pomysłami szefa kuchni. Lubię więc troskę o to, by każda wizyta w Kompanii była dla gościa wydarzeniem, ba, czymś w rodzaju spektaklu. Służy temu zarówno fałszująca niemiłosiernie orkiestra uliczna, jak i bardzo urozmaicony serwis. Zupy podawane są w interesujących ceramicznych słojach, sznycel wiedeński wjeżdża na stół na ogromnej desce, a stek gigant w drewnianym korycie. Naprawdę kolacja w Kompanii może być pretekstem do dobrej zabawy. Gorzej, że potrawy nie zawsze są w pełni przekonywujące. Mnie zachwycił chłodnik, jasny, pełen smakowitych warzywek i bez standardowych buraczków, oczarowała węgierska zupa gulaszowa, ale już karp po polsku z kluseczkami, usmażony w głębokim tłuszczu, lekko zirytował. Tym bardziej że w tej samej fryturze podgrzewana też była połówka kaczki, z której pozostał wiór. Opięta, gładka skóra, okrywająca suche mięso nie była w najmniejszym stopniu apetyczna, wręcz przeciwnie, przywodziła na myśl zdjęcia z powodzi, przedstawiające padłe zwierzęta gospodarskie. Nie powalił mnie też na kolana befsztyk gigant: pokaźna porcja mięsa została pokrojona po usmażeniu na mniejsze kawałki, co było zabiegiem dość niezrozumiałym. W końcu befsztyk to befsztyk, a nie wstęp do gulaszu.

To tylko fragment artykułu. Aby czytać dalej, kup dostęp poniżej.

4 miliony tekstów od 1989 roku.
Zyskaj dostęp do archiwalnych treści "Gazety Wyborczej".
Znajdź historie, których szukasz.

Kup dostęp