McCoy stanął na drabinie, zdjął z półki "Dźwignię prawdy" Ferrucciego i chłodno obserwował odsuwający się w regale segment. Spokojnie otworzył książkę. Nie spieszył się - nie miał wpływu na nic, co działo się za biblioteką, na parterze, na pierwszym i drugim piętrze. Mógł zrobić tylko jedno - wejść na ścieżkę, która się przed nim otworzyła, i pójść nią do końca, bez względu na to, co go na niej spotka. To założenie wyzwoliło w nim jakąś komfortową swobodę ruchów i - po raz pierwszy od lat - pozbawiało go strachu, który nosił w sobie jak przyczajony ból brzucha albo pragnienie, by jednym solidnym łykiem zatrzymać nagle cały korowód sprzecznych obrazów i ujrzeć je w mądrym porządku, od ich celu do samego początku, do pierwszej zapowiedzi wypadków. Był sam, poprosił Martę i Lisę, żeby cierpliwie czekały na niego w domu.

To tylko fragment artykułu. Aby czytać dalej, kup dostęp poniżej.

4 miliony tekstów od 1989 roku.
Zyskaj dostęp do archiwalnych treści "Gazety Wyborczej".
Znajdź historie, których szukasz.

Kup dostęp