DWUZNACZNA TILDA
Telewizyjna kamera skierowana jest na prezesa wielkiej korporacji i reprezentującą ją prawniczkę. Oboje są ubrani w nienagannie skrojone garnitury i idealnie wyprasowane białe koszule. To scena z filmu "Michael Clayton" Tony'ego Gilroya.
- Karen to samuraj, którego cesarzem jest firma - mówi Tilda Swinton, która gra szefową działu prawnego. - Żołnierz gotowy do wykonania każdego rozkazu. Jej garnitur jest równie dehumanizujący jak wojskowy mundur. Korporacyjny świat zamienia ludzi w perfekcyjne roboty, wypiera z osobowości. Rozmawiałam z wieloma pracownikami biurowymi, którzy byli przekonani, że straciliby pracę, gdyby włożyli nieodpowiednią koszulę albo skarpetki w złym kolorze.
Hollywood poważnieje. Pojawiła się fala filmów zaangażowanych społecznie, takich jak "Good Night, and Good Luck" George'a Clooneya, "Syriana" Stephena Gaghana czy "Dobry agent" Roberta De Niro.
Aktorzy zabierają głos w dyskusjach o amerykańskiej demokracji, polityce zagranicznej Busha, ekologii i problemach Trzeciego Świata. George Clooney, Tim Robbins, Robert De Niro stają za kamerą. Aktorki nie godzą się na wizerunek seksbomb. Przestają się mizdrzyć. Na spotkaniach z dziennikarzami gwiazdy zachowują się tak, jakby za chwilę miały kandydować do Senatu Stanów Zjednoczonych.
Tildę Swinton spotykam na festiwalu filmowym w Wenecji. Ma 180 cm wzrostu, trupio bladą cerę i chłopięcą figurę. Rude włosy czesze gładko do tyłu. Opowiada o trudnej sytuacji kobiet na świecie. Jej kariera jest walką z rolami, które pisze dla kobiet kultura.
Urodzona w 1960 roku wychowywała się w bogatej szkockiej rodzinie, której drzewo genealogiczne sięga 36 pokoleń wstecz - Alfreda Wielkiego i 886 roku. Ojciec generał major sir John Swinton to kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego, komandor Królewskiego Orderu Wictorii i były dowódca przybocznej straży królowej.
- Dzisiaj na emeryturze prowadzi spokojne życie w zamku w Berwickshire, własności naszego rodu od IX wieku - mówi aktorka.
Kiedy Tilda skończyła dziesięć lat, rodzice posłali ją do West Heath - elitarnej szkoły z internatem w Kent, gdzie jedną z jej koleżanek była Diana Spencer. Później studiowała nauki społeczne w Cambridge, by w końcu przenieść się na filologię angielską. Dyplom zrobiła w 1983 roku. Jednak gruntowne wykształcenie miało jej służyć głównie do tego, by prowadzić światłe pogawędki przy herbacie i podczas przyjęć brytyjskiej elity. Kariery zawodowe zostały zarezerwowane dla jej dwóch braci. Przeznaczeniem Tildy był ślub z dobrze urodzonym Szkotem.
- Nie mogłam pozwolić, by o moim losie zadecydowały tradycja i urodzenie - mówi stanowczo. - Pewnie gdybyśmy mieszkali w Europie Środkowej, nawet nie bylibyśmy w stanie odtworzyć historii rodu. Dałam sobie prawo, by być sobą.
Zaczęła grać w teatrze. Dołączyła do prestiżowej Royal Shakespeare Company. Jej rolę w Brechtowskiej "Matce Courage i jej dzieciach" po 20 latach krytyczka "The Guardiana" wspomni jako "perwersyjną reklamę piękna". Jednak członkostwo w tej renomowanej trupie znudziło Swinton. Był taki moment, że chciała zostać dziennikarką, ale w 1985 roku spotkała artystę i outsidera brytyjskiego kina Dereka Jarmana.
Był już znany w środowisku filmowym. Miał na koncie choćby "Sebastiana", którego historyczne tło stanowiło pretekst do opowieści o homoerotycznym pożądaniu, czy anarchistyczny, naszpikowany obrazami orgii "Jubileusz".
Jednak to rok 1986 stał się dla niego przełomowy. Wtedy usłyszał diagnozę, że jest nosicielem wirusa HIV. Może chciał jak najlepiej wykorzystać czas, który mu pozostał? Od "Caravaggia" zaczął się najlepszy okres jego twórczości.
W tej opowieści o sztuce, namiętności i moralności Tilda Swinton wcieliła się w rolę Leny - uwikłanej w serię morderstw kochanki artysty.
- Derek długo przygotowywał się do tego projektu, był pełen entuzjazmu - wspomina artystka. - Ja też, to był mój debiut na dużym ekranie. Po "Caravaggiu" zagrałam w jego sześciu kolejnych filmach. Praca z nim była całym moim życiem. Byłam "aktorką Jarmana". Grałam czasem u innych reżyserów, ale on był najważniejszy.
Tilda Swinton wcieliła się w rolę pielęgniarki w "Wojennym requiem", spacerowicza w "Ostatnich Anglikach" i Marii Magdaleny w "Ogrodzie". Za kreację Isabelli w ekranizacji dramatu Marlowe'a "Edward II" dostała nagrodę Coppa Volpi na festiwalu w Wenecji. W "Wittgensteinie" była protektorką austriackiego filozofa. Wreszcie do niej należał jeden z głosów w gorzkim, przejmująco szczerym ostatnim obrazie Jarmana - "Blue", w którym przez 150 minut ekran zalany jest błękitem, ostatnim kolorem widzianym przez ślepnącego, umierającego na AIDS artystę. Zza kadru słychać jego rozważania i fragmenty tekstów, ale też rozmowy z przyjaciółmi, muzykę. To dźwiękowy zapis powolnej, przerażająco świadomej śmierci.
W 1994 roku Derek Jarman umarł. - Odszedł mój mistrz, mentor i przyjaciel. A z nim pewna epoka.
Czy była jego muzą?
- Nie, muza inspiruje, ale sama jest pasywna - mówi Swinton. - Tymczasem praca z Derekiem była niekończącą się rozmową. Z tej wymiany zdań, z tych kłótni rodziły się jego filmy. Dzisiaj nikt tak nie pracuje. Zmienił się sposób finansowania filmów, sektor niezależny niemal zniknął. Po śmierci Dereka poczułam potworną pustkę.
Na dwa lata zamilkła. Później powiedziała sobie, że kino nie ma narodowości, i zaczęła pracować także w Ameryce. Jednak po obu stronach oceanu wolała pracę z reżyserami nieznanymi, dopiero poszukujących swojego stylu.
- Grałam u debiutantów i uwielbiałam to - twierdzi. - Oni mają ten błysk w oku, zapał. Chcą łapać chwile, wrażenia. Obserwują świat. Są fantastyczni, zbuntowani. Zapominają o swoich ideałach, gdy odnoszą sukces.
Ważne okazało się dla niej spotkanie z Sally Potter. To było dwa lata przed śmiercią Jarmana. Rola w ekranizacji powieści Virginii Woolf "Orlando" umocniła jej status artystki chętnie podejmującej dialog z definicjami kulturowej tożsamości płci. W wywiadach z lubością cytowała Simone de Beauvoir, a dzięki specyficznej urodzie wciąż przychodziło jej grać postaci androginiczne. Od fantastycznych jak elfy, przez Orlanda - chłopaka, który zamienia się w kobietę - aż po typowo męskie. Nie bała się szokować. "Młody Adam" zrealizowany przez Szkota Davida Mackenzie w Ameryce pojawił się ocenzurowany ze względu na śmiałe sceny erotyczne pomiędzy nią i Ewanem McGregorem. Nazywano ją "muzą dwuznaczności", "hermafrodytycznym talentem", a nawet "ikoną brytyjskich gejów".
- Pasjonują mnie pytania o tożsamość człowieka - przyznaje. - Zastanawiam się, w jakim stopniu konstruujemy ją sami, a w jakim wpływ wywiera na nas otoczenie. Dlaczego chcemy wyglądać w oczach innych tak, a nie inaczej? Jakie sygnały wysyłamy światu? Przecież sposób ubierania się i zachowania to pewna gra. Zabawa kodami i konwencjami.
- Kiedy wkładam spodnie, ludzie zaczynają zwracać się do mnie per "proszę pana" - śmieje się.
Po roli w "Orlando" Tilda Swinton weszła do pierwszej ligi współczesnych aktorek. Do jej drzwi pukało coraz więcej reżyserów. Jednak nie pozwoliła sobie na swobodne popłynięcie na fali popularności. Dzięki rozważnym decyzjom wpisała się w panteon gwiazd kina niezależnego.
- Długo nie mogłam się pozbierać po śmierci Dereka - opowiada. - Zaczęłam pracować ze Scottem McGehee, Spikiem Jonze'em, Lynn Hershman, Mikiem Millsem, Timem Rothem. Oni pomogli mi wyjść na prostą. Na planach ich filmów wszystko wydawało mi się znajome. Atmosfera, artystyczna wolność, zainteresowanie dążeniem do prawdziwej sztuki. Zaczęłam jeździć na festiwal Sundance i stałam się częścią tego świata. Jakoś wypełniłam wewnętrzną pustkę, która została we mnie po 1994 roku.
W czasie naszej rozmowy Swinton cały czas podkreśla, że zależy jej na współpracy z ciągle tymi samymi ludźmi. Wylicza kolejne nazwiska, mówi, z kim spotykała się przy kolejnych produkcjach po raz drugi, trzeci, czwarty.
- Derek nauczył mnie, że liczy się nie tylko produkt, ale też proces tworzenia. Nawet jeśli film nie będzie dzięki temu lepszy, chcę na planie budować przyjaźnie. To mi daje poczucie bezpieczeństwa i stabilności.
Jednak kino niezależne i artystyczne także ma skłonność do przylepiania ludziom etykiet. Może dlatego Swinton przestała odrzucać propozycje ról w hollywoodzkich produkcjach. Pojawiła się u boku Leonarda DiCaprio w "Niebiańskiej plaży", zagrała czarownicę w "Opowieściach z Narnii" i archanioła Gabriela w "Constantine". Choć znów robi to wszystko jakby pod prąd, w wysokobudżetowych produkcjach ciekawi ją to, co wybiega poza sztampę fabryki snów. Tam, gdzie inni dostrzegają tylko biznes, ona znajduje sztukę. Czasem nawet sztukę krytyczną. Dlaczego przyjęła rolę w "Michaelu Claytonie"?
- W klasycznym filmie moja postać byłaby mężczyzną, ale w filmie Gilroya zajmująca wysokie stanowisko bohaterka jest jednak kobietą. I płeć zwraca na nią uwagę w korporacyjnej strukturze, w której najlepiej jest się nie wyróżniać. Musi być bezbłędna, pokonać "szklany sufit" i udowodnić, że zasługuje na duże pieniądze, które jej płacą. Przerażające.
Ucieka od aktorstwa w inne dziedziny sztuki. Jest twarzą duetu holenderskich projektantów mody - Victora i Rolfa. Wzięła udział w performance Cornelii Parker "Maybe" w galerii Serpentine, gdzie dała się zamknąć w przezroczystej klatce, zamieniając swoje ciało w eksponat.
Robi to, na co ma ochotę. W przeciwieństwie do bohaterki "Michaela Claytona" Tilda Swinton nie ma nad sobą prezesów, w których byłaby wpatrzona. Gardzi schematami. Igra z wizerunkiem.
Paradoksalnie jednak właśnie przekora zagwarantowała jej świetną pozycję w świecie, który tak uporczywie odrzuca.
Do Hollywoodu ma stosunek krytyczny.
- W wielkich produkcjach amerykańskich obserwowałam, jak na planie pieniądze przelewają się przez palce. Ten rozmach jest niebywały. "The Deep End" Scotta McGehee i Davida Siegela kosztowało 2 mln dol. Tyle w hicie hollywoodzkim wydaje się na minutę zdjęć pod napisy czołowe. Ale w końcu ja jestem tylko aktorką. Przyjęłam rolę i grałam. Kucharz, stojąc nad patelnią, też nie zastanawia się, czy przyrządza potrawy w wielkiej hotelowej restauracji, czy w małej knajpce. Robi to, jak umie najlepiej. Tyle że ja generalnie wolę te małe knajpki - mówi Swinton.
Zapewne dlatego nigdy nie przeniosła się do Stanów. Po wielu latach buntu przeciw własnym korzeniom dzisiaj może sobie pozwolić na stateczne życie w Szkocji. Mieszka ze swoim partnerem, o 20 lat starszym artystą Johnem Byrne'em w zamku w miejscowości Nairn. Mają bliźniaki Xaviera i Honor.
- John maluje, pisze i karmi nasze dzieci. Mam nadzieję, że właśnie teraz oddaje się tej ostatniej czynności. Przecież mamy porę obiadu.
- ur. 1960 r., aktorka. Występowała w Royal Shakespeare Company. Jej kariera filmowa związana jest z Derekiem Jarmanem (wystąpiła we wszystkich jego filmach). Sławę przyniosła jej rola tytułowa w adaptacji książki Virginii Woolf "Orlando" (reż. Sally Potter). Gra też w hollywoodzkich produkcjach - "Niebiańskiej Plaży", "Opowieściach z Narnii"
Film "Michael Clayton" z Tildą Swinton i George'em Clooneyem jest od wczoraj na ekranach naszych kin