We trzech dochodzą do samochodu. - Który siada z nim z tyłu? - pyta kierowca. Otwiera tylne drzwi: postać z podkulonymi nogami, owiązana folią bąbelkową i opasana taśmą klejącą, leży na siedzeniu. Spod folii wystają jej bose stopy.

- Ożeż! Mam złe skojarzenia po zabiciu tego Polaka w Berlinie… - mówi ten, który już chciał z tyłu usiąść.

- Siadaj - decyduje kierowca. - Ja go trochę przesunę. Nie będziemy długo jechać, może dziesięć minut, wytrzymasz.

Z nagrania dokonanego w samochodzie:

Pasażer 1 do Pasażera 2: - Rusza się?

Pasażer 2: - Nieee.

Kierowca: - Najpierw zaparkujemy samochód przy filharmonii. Wyjdziemy sami, obejrzymy teren. Jak się wjeżdża ze Złotej w tunel pod Marszałkowską, to nad tym tunelem jest taki świetlik. Pójdziemy sobie najpierw spojrzeć. Nie będziemy od razu tam wjeżdżać. Pokażę wam miejsce z góry, wrócimy spokojnie do samochodu i ruszymy do tunelu.

Pasażer 1: - Jak go wyjmiemy, żeby nikt się nie zorientował?

Kierowca do Pasażera 1: - Jest jedna metoda, która mi się sprawdza. Zatrzymuję samochód, wystawiam trójkąt, wyciągam koło zapasowe i fotelik dziecięcy…

Pasażer 1: - Nie mamy dziecka.

Kierowca: - Nie musimy. Fotelik i trójkąt dają pozytywną informację. Tylko żaden kierowca nie powinien się zatrzymać, żeby pomóc. Więc staniesz z telefonem i będziesz udawał, że rozmawiasz.

Pasażer 1: - Dobrze.

Kierowca: - Wtedy wygląda, jakbyś wzywał komórką pomoc. To znaczy radzisz sobie i nikt ci nie będzie dupy zawracał. Ale mówisz przez komórkę i spoglądasz w tym czasie w obu kierunkach, czy straż nie jedzie albo policja.

Pasażer 1: - Świetnie!

Kierowca: - Ja otworzę drzwi od strony ściany i go wyciągnę.

Pasażer 2: - Sam dasz radę?

Kierowca: - No sam go wcisnąłem do samochodu! Nie jest ciężki. On waży mniej niż ty czy ja. Drobnej budowy jest.

Stoją nad tunelem. Kierowca pokazuje miejsce, gdzie wykafelkowaną ścianę przecina ukośny cień. Na jasnej części ściany panuje słoneczne południe, zadziwiające jak na dwa dni przed Wigilią, na ciemnej - wieczór, oświetlony latarniami.

- On musi się znaleźć na granicy cienia - mówi kierowca i spogląda w dół. - Bo tylko wtedy ma to sens.

Samochód staje w tunelu. Tylne drzwi otwierają się od strony ściany, żeby zasłonić kierowcę, który do wąskiego chodnika przykłada szablon z trzema otworami. Zakłada rękawiczki i wiertarką udarową zaczyna wiercić dziury w kostce bauma. Żaden przechodzień nie powinien im przeszkodzić, bo w tunelu jest zakaz ruchu pieszego. Odgłosy wiertarki giną w hałasie ulic.

Nie jestem już Pasażerem 1, tylko Trzymającym Telefon Przy Uchu.

Pasażer 2 jest fotografem i znika, żeby zrobić tej akcji zdjęcia z różnych perspektyw.

Kierowca jest ojcem skulonego, który jeszcze zamotany w folię leży na tylnym siedzeniu.

Niestety, nasze auto zajmuje połowę pasa i inni kierowcy właśnie zwalniają, żeby nas wyminąć. Na szczęście samochód straży miejskiej jedzie z naprzeciwka, więc nie zwalnia. Skulony dzięki Bogu leży i nie widać go w oknie samochodu.

Kierowca w wywiercone otwory szybko wciska sylikon, wyciąga skulonego przez tylne drzwi, ustawia na szablonie, żeby łatwiej włożyć śruby, dokręca je, zdziera folię. Pakuje ją do samochodu. Nie czekamy na fotografa, wsiadamy we dwóch i wyjeżdżamy w stronę Pałacu Kultury.

Skulony zostaje sam na sam z miastem.

Objeżdżamy ulice wokół i za trzy minuty znów wjeżdżamy. Żeby zobaczyć, jak wygląda na swoim posterunku, z tymi wyłupiastymi smutnymi oczami. Na granicy cienia siedzi więc w kucki postać, która spogląda wprost na wjeżdżających. Można ją też dostrzec z góry, przez świetlik, idąc Marszałkowską między Domami Centrum. Nasz kierowca przy skulonym zwalnia i wreszcie mogę się przyjrzeć: jest nagi, ręce założył na kolanach, palce prawej dłoni chyba wbija w lewą. Całe ciało ma poznaczone strugami deszczu: płyną spod palców, płyną po plecach, a dwie pojedyncze płyną mu z oczu.

Wygląda, jakby jego zadaniem było przydanie Warszawie smutku.

- Zajebiście smutny - stwierdza z zadowoleniem kierowca.

Czas już porzucić słowo "kierowca", bo była to tylko rola usługowa Tomasza Górnickiego wobec rzeźbiarza Tomasza Górnickiego.

Mój podziw dla niego bierze się z tego, że uważam: właśnie tak jak on powinien się zachowywać mężczyzna.

I to jest powód napisania przeze mnie niniejszego tekstu.

Mężczyzna - Tomasz Górnicki, ur. w 1986 roku, żonaty z Ewą, ojciec Kosmy, lat cztery, i Tytusa, cztery miesiące; absolwent Wydziału Rzeźby ASP w Warszawie, dyplom u profesora Antoniego Janusza Pastwy - umie nawet Jezusowi dać nowe zadanie.

W Częstochowie na przykład kazał mu a to znikać, a to się pojawiać. Nigdy nie wyznaczałem zadania Jezusowi, więc poprosiłem Górnickiego o szczegóły.

- W alei Najświętszej Marii Panny są budy z kebabem - powiedział. - I tam pojawił się mój Chrystus, który zszedł z krzyża.

Siedzi z papierosem w dłoni (na stalowym postumencie), a zardzewiały krzyż stoi za nim.

- Co on tam ma? Jest goły? - spytałem, wpatrując się w zdjęcie.

- Ma tylko klapki na stopach.

- A co na nich jest napisane?

- Kubota.

(Kubota - słynne klapki z Chin. Polscy mężczyźni mają dwie fascynacje estetyczne: kolor ubrań - bury, i klapki Kubota. Jeśli widzicie faceta, który spieszy do monopolowego, a na stopach ma białe przybrudzone skarpetki i klapki, stopa z tych klapek zaś wysuwa mu się do przodu, na sto procent są to klapki Kubota. Za osiem złotych para - odbiorą sex appeal każdemu).

- Pojawia się pytanie - ciągnął artysta - czy Chrystus zszedł po dwóch tysiącach lat wiszenia, bo nie może już patrzeć na to, co się dzieje, i poszedł na kebab w Częstochowie, czy w tych klapkach jest to jednak kolejny przebieraniec i można zrobić sobie z nim zdjęcie. Tam, gdzie zwykle na krzyżu jest skrót "INRI", dałem napis "Give me a break", co jest też tytułem całości. Po angielsku: "Dajcie mi przerwę", choć bardziej potocznie, z właściwą intonacją, można przetłumaczyć na: "No błaaagam…, proooszę cię". Wystawiliśmy go w dniu warszawskiej pielgrzymki na Jasną Górę, gdzie aleją szło z dziesięć tysięcy ludzi. Ludzie jednak mu nie uwierzyli i ciągle wynosili go w krzaki. Moi koledzy przychodzili w nocy, odszukiwali biedaka w chaszczach i stawiali a to na murek, a to koło budki, a to na środku alei. I podkreślam: nigdy nie był zniszczony. Czyli może jako Jezus obrażał ich uczucia, ale jednak wciąż był Jezusem!

- A gdzie aktualnie przebywa?

- Nie wiadomo, bo chyba po miesiącu zniknął na zawsze.

Jest to pierwszy znany mi przypadek posyłania rzeźb w nieznane.

Mężczyzna umie zdecydować też, gdzie Jezus ma błogosławić. Zdecydował, że na Trasie W-Z w Warszawie.

Kiedy wjeżdża się pod Krakowskie Przedmieście, w ścianach są nisze. Te nisze, jak mówi, aż się proszą, żeby coś w nie wstawić. Rzeźbiarz umieścił więc dłonie Jezusa w geście błogosławieństwa. W następnej, dla towarzystwa, dłonie Maryi, w jej geście otwarcia. Jedna praca nazywa się "Dalej idziesz sam", druga - "Matko, gdzie twoje dzieci". Piesi nie mają tam wstępu, samochody jadą szybko, więc była mała szansa, że dłonie spełnią jakąś funkcję. No ale dziennikarka z radia przedostała się do nisz, sfotografowała je i potem pokazywała zdjęcia czekającym na przystanku. Co, przyznajmy, jest trochę dziwacznym przypadkiem. Rzeźba dzięki nieznanej artyście osobie dociera do publiczności, ale w postaci fotografii.

Publiczność z przystanku od razu zrozumiała, co dłonie chcą powiedzieć. (Rzeźbiarz usłyszał to potem w radiu).

- Jak się tutaj tnie motorem, to te ręce tak jakby krzyczały: "Stój, zwolnij!" - powiedział chłopak.

- No tak, przecież tunel Trasy W-Z został wykopany w gruzach powojennej Warszawy, więc to są te setki ofiar, które nigdy nie zostały wyciągnięte i teraz wychodzą ze ścian - powiedziała staruszka.

Rzeźbiarz mówi, że zaimponował mu ten prosty ludzki przekaz.

Dodałbym od siebie, że Bóg też jest nieskończenie prosty, co chyba jest na temat.

Dłonie, przytwierdzone do ściany, wytrzymały miesiąc. Gdzie teraz wystają, nie wiadomo. Jeśli ktoś ukradł Maryi i Jezusowi ręce, to świetnie. Tomasz Górnicki podał mi na złodziejstwo swoją nazwę: dialog.

- Lubię taki dialog społeczny - dodał.

Mężczyzna, jeśli trzeba, potrafi znaleźć Jezusowi bezpieczne schronienie. Powiesił Chrystusa w takim miejscu mostu kolejowego na Solcu w Warszawie, że niemal nikt nie może go tam zobaczyć. W czym jest duży sens.

Zobaczy go tylko ten, kto przez przypadek zatrzyma się pod przęsłem - gdzie akurat jest najciemniej, więc mało kto się zatrzymuje - i spojrzy w górę. Na wysokości czterech metrów w szczelinie, na którą pada smuga światła z góry, wisi naga męska postać. I nikt jej nie usunął już prawie rok. To prawdopodobnie Jezus z silną wolą przeżycia.

- Ale on nie ma krzyża - zauważyłem.

- Daniel Chazme, współautor instalacji, malarz i architekt, zrobił płaskie rdzewiejące klocki ze stali - wyjaśnił Tomasz. - Przyczepiliśmy je do kamiennego muru. I na takiej abstrakcyjnej kompozycji zawisł. Chodziło o tonalne przejście od świata zastanego do świata sztuki. Może on nie ma rekwizytów Jezusa, ale tylko spojrzysz i od razu masz poczucie wznoszenia się postaci. Wąska przestrzeń i światło dają wrażenie kaplicy.

- Tomaszu, on nie ma przepaski na biodrach! Jezus w kościołach nie paraduje z penisem. W dodatku ten jego jest trochę za duży jak na moje rozeznanie. Kto był modelem? - zainteresowałem się.

- Ja - odparł rzeźbiarz. - Chodzi o to, że chciałem, aby on nie był cierpiący, tylko żeby był młodym, ładnym facetem. Kościół mi się kojarzy ze stłumioną energią seksualną. Rozmodlone babcie, dla których seks jest wspomnieniem, upatrzyły sobie właśnie tego młodzieńca. Często całują go w stopy, adorują. Mogą więc mieć tam Jezuska nagiego i wznoszącego się do nieba.

Jest jasne, że mężczyzna nie będzie pytał nikogo o zgodę na to, co robi. Pozostawia w mieście ślady tam, gdzie ma ochotę. Wtyka w jego zakamarki, co mu się podoba.

Oczywiście rzeźbiarz nie potwierdzi, że chodzi mu o bycie mężczyzną. Nazwie to interwencją miejską albo ciekawiej: partyzantką rzeźbiarską.

Fachowcy od sztuki zaliczyliby jego działania do street artu, chociaż ten kojarzy się przede wszystkim z obrazami na ścianach budynków. Może więc zaliczyliby szerzej: do urban artu.

Miał wystawy. Jednak z wystawianiem w galeriach jest jak z genomem Finów. Izolacja sprawiła, że geny Finów całe wieki się nie wymieniały, a przez to organizmy wielu z nich zaczęły same siebie atakować chorobami. Na wernisaże przychodzą wciąż te same osoby, z biegiem czasu wszyscy są znajomymi. Przeważnie pojawiają się studenci z akademii i profesorowie, trudno więc im nawzajem się zaskoczyć.

A stać pod mostem z zadartą głową i wypatrywać Chrystusa to coś innego niż oglądać go w galerii. Mam zresztą przeczucie, że w galerii rzeźba stoi dla poklasku. Czeka na głaski, milczy.

Poza galerią - wygaduje się i wygaduje sobie, co chce.

Ale tylko na chwilę, żeby nie przesadzać już z tą religijnością.

Tomasz przysyła mail z uwagą: "Czy wyobrażasz sobie, aby w domach nad drzwiami wisiał człowiek w agonii na krześle elektrycznym? Aby dzieci dostawały na komunię małe złote krzesło elektryczne jako medalik? Jezus na krzyżu to obraz makabryczny, ale ta przemoc nikogo nie razi. Kolejny Jezus na krzyżu jest już tylko odbitką, nad którą nikt się nie zastanawia. Trywializacją cierpienia. Nic się lepiej nie sprzedaje niż seks i przemoc, może stąd sukces religii chrześcijańskiej? Podstawowe podniety ubrane w złote szaty".

- Wciąż wracasz do Boga - zauważyłem któregoś razu.

- To dlatego, że jestem niewierzący - wyjaśnił. - My częściej o niego zahaczamy, bo mamy więcej pytań. Wierzący nie muszą mieć pytań, bo mają gotowe odpowiedzi.

- I popatrz - dodał. - Jak bym tego Boga nie wypierał, to on we mnie działa!

Mężczyzna, kiedy usłyszy pogląd, z którym się nie zgadza, prostuje go.

Weźmy japońskie przysłowie o trzech mądrych małpach. Od wieków Japończycy to przysłowie rzeźbią lub malują: jedna małpa zakrywa oczy, więc nie widzi nic złego. Druga zakrywa uszy i nie słyszy nic złego. Trzecia zakrywa usta - nie mówi nic złego. Jakby ktoś głuchy i ślepy na zło miał się przed nim uchronić.

Tej myśli Tomasz Górnicki nie jest przychylny, bo odwracanie się od zła jest złem. Dlatego interweniował w mieście dokładnie 1 stycznia 2016 roku o 12 w południe. Na murze w przejściu między placem Konstytucji a Koszykową umieścił głowy trzech azjatyckich grubasów. Jednemu odstają uszy od słuchania, drugi ma wytrzeszcz oczu, trzeci otwartą jamę gębową. Na czaszkach z boku - napisy: SŁUCHAJ, PATRZ, KRZYCZ.

Uznał to za postanowienie noworoczne.

Widać z tego, że nie tylko forma i treść, ale jeszcze data i godzina należą do esencji sztuki.

Na zdjęciach - tylko one nam pozostały, bo dialog społeczny z głowami zaczął się następnego dnia - widać, że autor umieścił je na ścianie zniszczonej, upapranej. Tomasz Górnicki nie ma bowiem pociągu do skalania nieskalanego.

Świeże mury, miejsca odremontowane, zakątki wypieszczone go nie interesują. Jako człowiek pracujący rękoma wie, że robotnik, który tynkował lub malował ścianę, napracował się nad nią. Szanuje cudzą pracę. Sprawdza też rejestry zabytków. Jeżeli budynek jest zabytkowy, to mu odpuszcza.

Mężczyzna musi mieć swoje frontowe techniki kamuflażu:

- Jak z grupą Monstfur skończyliśmy montować "Cień", wielkiego kleszcza ze stali w pasażu Italia, nagle się zjawił facet i zażądał wyjaśnień. No i ja oczywiście bezczelnie: "Mam kontakt z administracją". "A z kim?". "A z panem Markiem". "Z jakim panem Markiem?". "Nie mam pojęcia, ja mam z panem Markiem, który nam pozwolił tu wiercić. A z kim on się kontaktuje, to ja nie wiem". "To ja sprawdzę". "Nie ma problemu". Poszedł, mówię: "Chłopaki, chodu!". A na Trasę W-Z jest totalny zakaz wejścia dla pieszych, więc policja mnie złapała dwa razy, jak montowałem ręce. Ale za każdym razem wyłgałem się bezczelnie. Używałem na policjantów broni w postaci słów: "fundacja", "sztuka", "Unia Europejska". Że robię usługę dla fundacji sztuki współczesnej, projekt sfinansowany przez Unię Europejską. Nie dałem im dojść do słowa. "Ale gdzie pan ma pozwolenie?". "Nie mam pojęcia, proszę pytać kuratora wystawy". Im bardziej bezczelnie się to robi, tym lepiej wychodzi. Poczekałem, aż pojechali, i znowu przyatakowałem wiertarką. Bo dłonie Maryi i Jezusa na takie gwinty były wpuszczane do ściany.

Zmyłka to specjalność Tomasza.

Sławny z kamuflażu był Ben Eine z Londynu, którego opasłe litery weszły na mury i zrobiły karierę. Kiedy zajmował się jeszcze graffiti, a nie torebkami dla Louisa Vuittona, był specjalistą od mylenia czujności. Pracował wtedy w firmie ubezpieczeniowej. Wychodził z niej w stroju służbowym, czyli w garniturze pod krawatem, i tak dobierał się do ścian. Gdy pojawiała się policja, chował puszkę z farbą, a zaczynał czytać gazetę.

Mężczyzna wie, jak rozprawić się z przyjaciółmi, na których się zawiódł.

Czaszki stoją na postumentach i wiszą na ścianach. Wielka hala przy domu Górnickich jest pełna czaszek. Podziurawionych, zardzewiałych, wypolerowanych, błyszczących, matowych, kolorowych, białych, czarnych, kubistycznych, organicznych, szmacianych, twardych, miękkich, brudnych, czystych, wzorzystych, cierpiących, spokojnych, krzyczących, milczących, z zębami, bez zębów, z oczami, bez oczu. A jedna (niemiła) nabita jest gwoźdźmi jak w wudu.

- Powiem ci krótko - Tomasz zapowiedział temat czaszek. - Wyprowadziłem się z Warszawy tutaj, na wieś, bo zostałem odrzucony przez grupę przyjaciół. Powód konfliktu nie jest do publicznej prezentacji. Uciąłem z nimi wszelkie kontakty. Ale jeśli nie idzie się na psychoterapię, jakoś trzeba sobie radzić. Zrobiłem więc dziewięć czaszek.

Musiał zauważyć moje zdziwienie, bo dodał: - No, każda należy do któregoś z nich.

Żona Ewa z Tytusem na rękach przechadzała się między postumentami. Pokazywała maleństwu, jak w złotej czaszce odbija się zachodzące słońce. Zaraz szła na zajęcia z pilatesu, które prowadzi dla chętnych w okolicy. Na Uniwersytecie Jagiellońskim pisała pracę o sacrum i profanum w capoeirze. Dzięki capoeirze poznali się z Tomaszem, ona miała dziewiętnaście lat, on - piętnaście. W ten sposób ziściła się klasyczna myśl dotycząca tej sztuki, że ćwicząc capoeirę, każdy odkrywa prawdę.

Ewa odwróciła się od złotej czaszki i zlustrowała, jak Tomasz stoi.

On ciężko fizycznie pracuje, a ona dba, żeby świadomie stał, świadomie się pochylał, świadomie klęczał, bo długo ma być zdrowy. Tomasz wziął Tytusa na ręce i pokazał mi, jak świadomie trzyma się niemowlę, po czym żona zabrała dziecko i wyszła.

- Dwóch z nich - wrócił do tematu przyjaciół - mimo rozłamu jeszcze zaprosiliśmy na nasze wesele. Jeden, notoryczny singiel, mówi mi nagle: wiesz, żona żoną, ale Leszek Kołakowski powtarzał, że najważniejsi w życiu są przyjaciele… Na moim weselu! Cud, że nie powiesiłem go na płocie. Leszek Kołakowski, mówię, był fajny pan, ale najważniejsza jest rodzina. To taka stadna filozofia, że ważna jest nasza męska grupa, a samica jest dodatkiem. Otóż samica nie jest dodatkiem. Ani samicą.

- Tomaszu - zaniepokoiłem się - ale tych czaszek masz już ze sto! Skąd oni wszyscy się biorą?

- A znasz taki kawałek Nirvany "Lithium"? - spytał. - "Przyjaciele w mojej głowie… Jestem tak szczęśliwy, bo odnalazłem przyjaciół, są w mojej głowie"…

Zrozumiałem to tak, że teraz najlepszymi jego przyjaciółmi są ci, których sobie wymyśla. I wszędzie stoją czaszki tych nowych.

Mężczyzna czyta książkę i postanawia wykuć jej treść w kamieniu. W tym wypadku dobrze się złożyło, bo była to książka Wojciecha Tochmana "Jakbyś kamień jadła".

Stanęliśmy na polu, przed nami las, za nami hala galerii, dom Ewy i Tomasza, jeszcze gdzieś dalej wieś, której stąd nie widać. Na zmarzniętej ziemi szpitalne łóżko z materacem i pofałdowanym prześcieradłem z granitu.

- To jest, można powiedzieć, łóżko Tochmana - poinformował Tomasz.

- Jak to rozumieć?

- Tytuł książki wziął się przecież ze zdania kobiety, której Serbowie zabili męża. Pamiętasz? I ten mąż do niej przychodzi w nocy, ale milczy. Nie spyta nawet o dziecko. Patrzy tylko i wszystko wie. A kiedy ona się budzi, syn jej mówi, że znowu zgrzytała zębami, jakby kamień jadła.

- To fragment - powiedziałem - który działa na mój system nerwowy.

- Na mój też - potwierdził.

- Czytam go studentom co roku, bo na Tochmanie uczę, że mniej znaczy więcej.

- Jak w rzeźbie. Uczyłbym tego na Rodinie, mimo że nie jestem jego fanem, i na Bałce, którego jestem. Czytałem więc Tochmana i wtedy sam zacząłem mieć takie zgrzyty, aż mnie zaczęły boleć szczęka i głowa, bujałem się po lekarzach przez dwa tygodnie, aż w końcu któryś powiedział, że to jest na tle nerwowym.

- A nie że brak magnezu?

- Nerwowy szczękościsk. Tak zgrzytałem, że myślałem: łeb mi eksploduje. I jeszcze połączyło się to z historią mojej rodziny. I w nocy urodziło mi się to kamienne prześcieradło. Często, gdy czytam jakąś książkę, usiłuję zwizualizować wrażenia. Myślę, jak jej treść ubrać w mój język. Gdy człowiek na tym łóżku się położy, to jest bardzo nieprzyjemnie. Wiem, bo leżałem i siedziałem na nim nago. Materac - trzysta kilogramów. Sporo pracy szlifierką. Żeby był tak pomarszczony, to musiało się przelać dużo potu i krwi. A to nie jest zwykłe łóżko znalezione w magazynie szpitalnym, tylko zespawane od zera i postarzone przeze mnie. Mam też pracę nawiązującą do Rwandy i "Dzisiaj narysujemy śmierć"…

- Niebezpieczna książka. Można po niej stracić wiarę w ludzi - wtrąciłem.

- Tak, ale kiedy trzymam w dłoni cztery żywe kilogramy mojej najlepszej rzeźby i ona się do mnie uśmiecha albo jak druga moja wybitna rzeźba, lat cztery, przychodzi pogadać, to zaraz tę wiarę odzyskuję. Albo jak zaczynamy z Ewą obie rzeźby usypiać i to jest proces skomplikowany jak start Apollo 13…

Jeśli mężczyzna jedzie na wakacje, też musi zostawić po sobie ślad.

Tomasz Górnicki pojechał z rodziną do Grecji, ale zabrał dłuto do kamienia. Na Krecie we wsi Psari Forada poprosił żonę - jak mówi - o 35 minut wolnego i pobiegł do skały najbardziej wystającej w stronę Afryki. Na niej wykuł usta. Kobiece. Są zamknięte, nic nie mówią. Kiedy zobaczył je profesor Pastwa, stwierdził, że mają w sobie obietnicę.

Na Islandię zabrał małe złote gałązki. Prawdziwe gałązki mazowieckich drzew odlał z brązu i pozłocił u jubilera. Powsadzał je za Reykjavikiem w dziurawe powulkaniczne kamienie. Nazwał je zagubionymi myślami.

Jak widać, męskość Tomasza Górnickiego jest dynamiczna i imponująca. Podczas gdy moja manifestuje się co najwyżej w spacerach. Otóż dla otłuszczonej alkoholem wątroby wieczorami łażę. Podczas intensywnego chodzenia tłuszcz, który ją otacza, rozkłada się na dwutlenek węgla i wodę. Pierwsze wydycham, a drugie wypacam i wysikuję.

Oddech, pot i mocz to jednak niewiele z tego, co mężczyzna może zaoferować światu. Dlatego proszę o to, żebym w następnym wcieleniu był rzeźbiarzem.

- Pijemy alkohol, lubimy alkohol. Nasza rodzina wypija tysiąc butelek wina rocznie - oznajmił ojciec Tomasza przy stole. - Ale dzięki Bogu czy czemuś tam nie wpadliśmy w alkoholizm.

- A poza tym - dopowiedział, a Waldemar Górnicki jest specjalistą od dopowiadania - nie ma nic lepszego niż zbieranie się do kupy, jedzenie z rodziną, picie z rodziną i wstawanie od stołu z szumiącą głową. No, powiedzmy, że lepsza od tego jest tylko praca.

Bo po zainstalowaniu skulonego pojechaliśmy we trzech na obiad do wsi pod Warką, gdzie w dwóch sąsiadujących posesjach żyją wszyscy Górniccy. Planowaliśmy powrót do Warszawy za kilka godzin, po zmierzchu, żeby zobaczyć, jak mu od świateł miasta zabłysną oczy. I żeby fotograf zrobił mu nocne zdjęcia. Zdjęcia Norberta Piwowarczyka są częścią projektów i potem jedynym po nich śladem.

W drodze wreszcie dowiedziałem się, jak Tomasz zarabia. Przecież wszystkie opisane wyżej posunięcia to przymus, który sam musi opłacać. Opowiedział nam o zamożnym kliencie, który chce mieć siebie z brązu w naturalnej skali, ale z jakichś powodów - bardzo duże przyrodzenie. - To mają być bycze genitalia - sprecyzował nam artysta, bo tak sprecyzował klient.

Na miejscu zwiedziliśmy domy rodziców i dzieci. Przeszliśmy przez imponujący teren, gdzie pod gołym niebem stoją rzeźby. Weszliśmy do odlewni. Tam pracuje ojciec, który też opuścił Warszawę i pracę w biznesie. Teraz jest odlewnikiem, odlewa dzieła rzeźbiarzom z całego świata. W budynku, który wybudował dla siebie i syna, Tomasz ma pracownię. W pyle, między narzędziami, maszynami, częściami ludzkich ciał, zobaczyłem zdjęcie Bogusława Kaczyńskiego.

- Tę twarz znam na pamięć - wyjaśnił Tomasz. - Wpatrywałem się w nią godzinami.

- I co w niej widać?

- Asymetrię i zgryzotę.

Grób Bogusława Kaczyńskiego ma już gotowy. Żyje też z takich zamówień. Jedenaście razy zaczynał rzeźbić jego głowę i nie kończył. Wszystko przez to, że świat jest skrajnie niesprawiedliwy. Takie zdanie Kaczyńskiego przeczytał i chciał je oddać w twarzy.

Usiedliśmy do obiadu u rodziców. Ich dom i to, co w domu - z gestem. Jeśli kuchnia jest ogromna, to salon gigantyczny. Miejscowi nie mogą uwierzyć, że to budynek do mieszkania. Mama, która z platynowym jeżem na głowie świetnie odnalazłaby się w jakimś muzycznym klipie, zapowiedziała gęś. Gotuje codziennie, czasem nawet trzy zupy, każdemu inną. Zanim znalazła się na wsi, była warszawską psychoterapeutką. Ale tutaj dojrzała już do przeświadczenia, że każdy, kto nie jest w sytuacji zagrażającej życiu, powinien jednak czerpać z zasobów własnego organizmu. Nie chciałaby już słyszeć od pacjentów: nie mam nikogo oprócz pani. Woli to słyszeć od rodziny. Z sauny wyszedł ojciec w szlafroku, wysoki, rosły, uśmiechnięty. Zapowiedział, że ubierze się i zaraz poda wino.

I od tego momentu zacząłem się domyślać, skąd w Tomaszu odwaga, gest i brak zahamowań. Otóż ojciec, facet pięćdziesięciosześcioletni, którego fotograficzne akty widziałem w różnych miejscach domu, wypowiedział zdanie odważne. Zdanie z dystansem. Zdanie, jakie nigdy by nie wyszło z ust typowego polskiego mężczyzny. A nawet jeśli, to zaraz ten mężczyzna sam sobie by dał za to w mordę.

- Panie Mariuszu - powiedział - faceci muszą raz na jakiś czas wejść razem do sauny i podotykać się siusiakami. Polecam.

Kiedy już zaczęliśmy z Waldemarem mówić sobie po imieniu, poprosiłem o wyjaśnienia dotyczące temperamentu i ryzyka.

Odpowiedź Waldka: Dalmacja.

Kiedy Bośnia przeszła w habsburskie władanie, pod koniec XIX wieku, zachęcano najbiedniejszych z Galicji do wyjazdu. Pradziadek dostał więc górę w okolicach wsi Dubrava Stara. Kiedy cesarstwo Habsburgów upadło, Polacy stali się mieszkańcami nowego państwa - Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. W 1946 roku PRL zachęcił ich do powrotu na Ziemie Odzyskane i tak trafili do Bolesławca. Tam urodził się ojciec Tomka. Tyle że dziadek, który był hulaką, sprzedał przed wyjazdem cały bałkański majątek, a pieniądze przepił, zanim wrócił do Polski.

Anna, mama Tomka, mawia, że do pociągu do Polski wsiadali ci, którzy mieli gen ryzyka. Inni zostali i umierali z głodu.

Waldek stwierdził, że właśnie z tego wszystkiego Tomek ma chciwość życia.

- Tata mój, kiedy skończyła się wojna na Bałkanach, powiedział, żebym pojechał sprawdzić, czy jego kuzyn jeszcze żyje - zaczął opowieść Waldek. - Był rok dziewięćdziesiąty szósty, wziąłem małego Tomka i pojechaliśmy. Zatrzymujemy się we wsi, patrzę: trzech dziadków pije rakiję z takiego baniaka z kranikiem. Jeden się odwraca, patrzę: mój ojciec. I głosem mojego ojca pyta, skąd jesteśmy… Do dzisiaj pędzę rakiję po serbsku.

- Tato, powiedz coś poważniejszego - poprosił Tomasz.

- O Rezie - dodała Anna.

- Reza siedziała siedem lat w piwnicy. Kuzyn trzymał żonę muzułmankę w piwnicy, żeby jej nie zabili. Kto? Sąsiedzi. I jak przyjechaliśmy, to wyszła z piwnicy, ale w ogóle już nie mówiła.

Trzej mężczyźni wracają samochodem do Śródmieścia. Kierowca ożywionym głosem tłumaczy, że granicę cienia rozumie w trzech perspektywach: 1) widza/tłumu, który ogląda pracę; 2) osoby, która znalazła się w cieniu i cierpi, wtedy to ona patrzy na przechodniów; 3) osoby, która świadomie wybiera cień, on jest jej schronieniem. Pasażer 1 rozmyśla, czy umiałby rozpisać to na żywą, wibrującą rozmowę.

Wjeżdżają do tunelu. Zbliżenie: ich uśmiechnięte usta opadają i wyginają się w podkowy. Widok z okna samochodu: skulonego już nie ma. Na kostce bauma trzy puste otwory.

- Ożeż - mówi Pasażer 2.

- O kurwa! - wykrzykuje kierowca. - Rekord! Najkrócej żyjąca rzeźba…

- Sześć godzin i go nie ma? - dziwi się Pasażer 1.

- A tak chciałem mieć na zdjęciu błysk jego oczu wieczorem… - mówi kierowca zawiedzionym głosem. - Na górze ludzie biegają od sklepu do sklepu po prezenty, a na dole on, ukryty, zziębnięty, kuca i czeka na święta. Taki miejski gołąb. Bezdomny, uciekinier, może uchodźca.

Dochodzą do wniosku, że najprawdopodobniej zabrały go służby miejskie, a oni we trzech zapomnieli, że wszystko, co robili na granicy cienia, obserwowały dwie panoramiczne kamery na dwóch budynkach Domów Centrum.

Zbliżenie: kierowca ma jeszcze smutniejsze oczy niż skulony.

Ale to chyba nie może być puentą reportażu o mężczyźnie.

Syn na Wisłostradzie

To jest mój syn Tytus i jego pierwszy krzyk. Obrazek z pamiętnika ojca. Ponieważ nie piszę, to go wyrzeźbiłem. Identycznie wyglądał syn Kosma, więc mówię na tę rzeźbę Kosmotytus

Miejski gołąb w tunelu

Na górze ludzie biegają od sklepu do sklepu po prezenty, a na dole on, ukryty, zziębnięty, kuca i czeka na święta. Taki miejski gołąb. Bezdomny, uciekinier, może uchodźca

Na zdj.: Tomasz Górnicki, autor prac

Trzy mądre głowy na placu Konstytucji

Odwracanie się od zła jest złem. Dlatego interweniował w mieście dokładnie 1 stycznia 2016 roku o 12 w południe

Dłonie Jezusa na Trasie W-Z

Piesi nie mają tam wstępu, samochody jadą szybko, więc była mała szansa, że dłonie spełnią jakąś funkcję