Nie słyszałem jeszcze ich muzyki, a już czułem do nich sympatię. Nazwę swojego zespołu zaczerpnęli z powieści Roberta Shea i Roberta Antona Wilsona "Iluminatus", jednej z najlepszych książek, jakie w życiu czytałem. Przed kilkoma dniami wpadła mi wreszcie w ręce ich pierwsza płyta - "Snow Lovers Are Dancing". Wydana oszczędnie, ale ze smakiem. Bez produkcyjnych fajerwerków, ale z dobrym, przestrzennym brzmieniem. Z dziewięcioma anglojęzycznymi gitarowymi kompozycjami, które, choć czasem trwają nawet osiem minut, nie nużą. Cały czas coś się w nich dzieje - nic dziwnego, iż muzycy mówią o swoich utworach, że "rozwijają się jak serpentyna". George Dorn Screams gra muzykę alternatywną, ale bardzo melodyjną. To przede wszystkim zasługa samych kompozycji, ale też emocjonalnej gry trzech muzyków i nadzwyczaj sugestywnego śpiewu wokalistki Magdy Powalisz. To jeden z najciekawszych polskich albumów rockowych ostatnich miesięcy. Nic dziwnego, że jak dotąd zbiera same pozytywne, często wręcz entuzjastyczne recenzje, co owocuje coraz większą ilością koncertów.

To tylko fragment artykułu. Aby czytać dalej, kup dostęp poniżej.

4 miliony tekstów od 1989 roku.
Zyskaj dostęp do archiwalnych treści "Gazety Wyborczej".
Znajdź historie, których szukasz.

Kup dostęp