Jakiś czas temu złapałem się na tym, że z którejkolwiek strony spoglądałbym na Warszawę, widzę wieżowce śródmieścia: ze skrzyżowania Niepodległości i Rakowieckiej, gdzie mieszkam, z kładki nad Sobieskiego, kiedy wracam od mojej mieszkającej na stegieńskim blokowisku matki, z mostu Siekierkowskiego, gdy jadę samochodem z praskiego brzegu - ten widok oblepionego drapaczami chmur Pałacu Kultury nie opuszcza mnie nigdy. To najbardziej melancholijny landszaft, jaki dziś umiem sobie wyobrazić. Ten polski Manhattan jest na wyciągnięcie ręki, a jednak wydaje mi się nieosiągalny. Kiedy tam jestem, gdy plączę się po dziurawych chodnikach między Złotymi Tarasami aspirującymi do wielkoświatowości, zapyziałym, cuchnącym moczem Dworcem Centralnym, peerelowskim Marriottem, czar pryska. Bajkowość tego Manhattanu ma sens tylko wtedy, gdy widzi się go z daleka.

To tylko fragment artykułu. Aby czytać dalej, kup dostęp poniżej.

4 miliony tekstów od 1989 roku.
Zyskaj dostęp do archiwalnych treści "Gazety Wyborczej".
Znajdź historie, których szukasz.

Kup dostęp